Kawał mięsa leżał na twarzy staruszki. Stojąca obok kobieta z niepokojem obserwowała, jak po twarzy nieboszczki spływa krew, po czym wsiąka w poduszkę. Po chwili rozległo się pukanie do drzwi.
Te sceny rozegrały się tak dawno, że dzisiaj nikt już o tej historii nie pamięta. A wszystko to miało miejsce niemal w cieniu szacownej gnieźnieńskiej katedry – niecałe 200 metrów od świątyni. Okrutna zbrodnia, której dokonała kobieta na seniorce, na pewno zapadła w pamięci wielu ówczesnych mieszkańców miasta. A wszystko to dla… 50 niemieckich marek. Działo się to na rok przed wybuchem wielkiej wojny, w 1913 roku.
80-letnia Maria Płaczkowska rzekomo była pochodzenia szlacheckiego. Potwierdza to notatka prasowa, ale i akt zgonu przechowywany w Archiwum Państwowym w Poznaniu. Pruski urzędnik odnotował jednak jej bardziej niemiecką odmianę danych: „Maria von Płaczkowski„. Za Antoniego Płaczkowskiego wyszła w 1863 roku, kiedy liczyła sobie 30 lat. Pełnego jej życiorysu jednak nie sposób odtworzyć, ale i nawet nie jest on taki istotny. W 1913 roku była już 80-letnią wdową, wymagającą opieki. Zamieszkiwała wówczas w niewielkim domu przy Lorenzstrasse 2 – dziś jest to ul. św. Wawrzyńca 2, aczkolwiek samego budynku z takim adresem nie ma już od lat. To zaledwie kilka kroków od ul. Tumskiej.
W czasach, kiedy przyszło jej dożywać swoich dni, starsze osoby nie obejmowała instytucja emerytury, która pozwalałaby na bieżące utrzymanie. Jak jedynie odnotowano w „Dzienniku Bydgoskim”, Płaczkowska żyła z miłosierdzia ludzkiego. „Dziennik Poznański” bardziej to tłumaczył na dzisiejszy język, iż kobieta otrzymywała wsparcie od różnych osób. Lokatorką przy Lorenzstrasse była od niedawna. Lata wcześniej przebywała pod kilkoma różnymi adresami w rejonie Grzybowa. Już te częste przeprowadzki dowodziły, że nie było jej stać na bieżące utrzymanie i musiała szukać tańszych lokali do zamieszkania. Skoro była tak biedna, to czym i komu kobieta mogła się narazić?
Wszystko rozegrało się rankiem 26 czerwca 1913 roku. To wtedy jeden z sąsiadów, który wcześniej słyszał z mieszkania seniorki dziwne jęki, spojrzał przez okno do jej izby. Staruszka wyglądała, jakby spała. Problem w tym, że kiedy ponownie to uczynił kilka godzin później, odniósł wrażenie, jakby w ogóle się nie ruszyła. Mężczyzna był już zmotywowany, żeby wejść do środka, bowiem sąsiadka Dopecka była świadkiem dziwnego spotkania z kobietą, która przebywała u seniorki.
Kiedy wszedł do izby, zastał makabryczny widok. Trup leżał na łóżku, na twarzy miał pół funta mięsa wołowego (!) i rany od podrapania (…). W izbie wszystko było poprzewracane. Całości dopełniała obecność owej kobiety, której zasadniczo nie znał. Ta zaś udawała, że jest czymś bardzo zajęta i nie zwracała uwagi na niespodziewanego gościa. Kiedy ten zwrócił się do niej, że Płaczkowska nie żyje, ta mu odpowiedziała: „Ach gdzie; ona jeszcze do jutra pożyje”. Mężczyzna ów poszedł na policyę, a kobieta przez ten czas zemknęła. Niebawem nadeszła policya. Stwierdzono, że między obu kobietami toczyć się musiała zacięta walka, gdyż zmarła staruszka o zaciśniętych palcach trzymała pęk włosów, wydartych przeciwniczce. Na rękach jej i gardle widoczne były ślady od duszenia, a twarz cała była podrapana – opisywał dziennik „Lech”.
Policjanci od razu rozpoczęli żmudne dochodzenie. Problemem był fakt, że nikt nie wiedział, jak się nazywa kobieta, którą widziano u Płaczkowskiej tego dnia. A bywała tam ostatnio dość często. To, jak natrafiono na jej ślad, nie zostało opisane. Być może jednak wystarczało zrobić dobry wywiad wśród mieszkańców. Może ktoś od razu skojarzył, a być może ze strzępków informacji zaczęto łączyć fakty – w każdym razie funkcjonariusze ustalili, że wspomniana kobieta znała Płaczkowską z jej dawnego miejsca zamieszkania przy ul. Bydgoskiej 15 (dziś ul. Grzybowo). Pod ten adres policjanci udali się razem z sąsiadką Płaczkowskiej. Tu spostrzegła towarzysząca policyantowi kobieta w sieni koszyk, własność zamordowanej. Stwierdzono, że tam mieszka niejaka Magdalena Wielgorecka, której jednak nie było w domu. Ponieważ córka jej mieszka w Pyszczynie, powstało przypuszczenie, że udać się mogła tamdotąd.
Na miejsce skierowano natychmiast jednego z policjantów, który na polu żyta w rejonie tej wsi ujął podejrzaną. Miała ona przy sobie woreczek z 17,40 mk., krzyżyk i naszyjnik, który prawdopodobnie był własnością zamordowanej. Kobieta została od razu aresztowana i doprowadzona na komisariat celem wykonania wstępnego badania pod kątem dokonanego morderstwa. Co więcej, na prawej ręce miała siniaki tudzież inne ślady wskazujące na wczesne zranienie, powstałe prawdopodobnie w trakcie inkryminowanego czynu. Ponadto w jej mieszkaniu znaleziono skradzioną z domu seniorki bieliznę – coś, co na owe czasy miało sporą wartość. Do tego dochodziło 140 marek, które miały należeć do zamordowanej.
Drobiazgowe śledztwo nie było aż tak bardzo konieczne. Nie dość, że przeciwko kobiecie zeznawali wszyscy przepytywani świadkowie, tak i pozostałe dowody świadczyły przeciwko niej. Magdalena Wielgorecka (tudzież Wielgórecka) w końcu przyznała się do zbrodni.
Kim była morderczyni? W momencie zatrzymania liczyła sobie 53 lata i była już kilkukrotnie karana za różne mniejsze kradzieże, za które odsiadywała wyroki od 1 do 8 dni więzienia. Jest to kobieta o bardzo nizkim stopniu inteligencji, fizjognomią zdradza wielką chciwość, zeznania jej jako i świadków odkryły nizki charakter oskarżonej – opisywał ją później „Kurier Poznański”.
Ówczesnym ustalone okoliczności zbrodni nie mieściły się w głowie. Płaczkowska, mimo swojego wieku, budziła na tyle zaufania, że wiele osób dobrej woli starało się jej pomagać. Czy naprawdę Wielgorecka pałała aż taką żądzą pieniędzy, że zdecydowała się zabić staruszkę?
Przed przeszło rokiem mieszkała z zamordowaną Płaczkowską w jednym domu. W kwietniu roku bieżącego spotkały się obie na ulicy i Płaczkowska prosiła oskarżoną, by do niej przychodziła, na co się też oskarżona zgodziła. Odtąd chodziła do Płaczkowskiej trzy razy dziennie, zanosząc jej kawę i pożywienie – twierdziła zatrzymana Magdalena Wielgorecka. Kobieta zarzekała się, że wszytko to czyniła bezinteresownie, a co więcej – seniorka miała ją rzekomo prosić, by znalazła sobie większe mieszkanie, aby staruszka mogła zamieszkać razem z nią. Tymczasem kilku świadków zeznało, że zamordowana skarżyła się na oskarżoną i wyrażała niezadowolenie z jej wizyt, że oskarżona ją okradała i że znając ją ze skłonności do kradzieży, obawia się jej – opisywał później „Kurier Poznański”.
Zwłoki zamordowanej zostały przewiezione do szpitala, gdzie też dokonano sekcji. Obdukcja wykazała, że kobieta została uduszona, ale najprawdopodobniej nie bezpośrednio rękoma na szyi. Dlatego też, aby naświetlić pełne tło całego zdarzenia, odbyła się wizja lokalna z podejrzaną. Kiedy ustalono przebieg zajścia, ciało zostało wydane celem pochowania – Marianna Płaczkowska spoczęła na cmentarzu św. Krzyża.
Na rozprawę przeciwko Wielgoreckiej przyszło czekać do połowy października 1913 roku. 14 dnia tego miesiąca została doprowadzona do Sądu Okręgowego z sąsiadującego obok więzienia przy ul. Franciszkańskiej. Przepytywana opowiedziała, jaki był przebieg całego zdarzenia z 26 czerwca.
Rano około 7. poszła więc do Płaczkowskiej i jak zwykle zabrała garnuszek kawy. Na pytanie przewodniczącego, na co zabrała kawę, kiedy miała zamiar Płaczkowską udusić, odpowiada oskarżona, że uczyniła to w tym celu, aby w Płaczkowskiej nie obudzić podejrzenia i nie być pytaną, po co do niej przyszła. Gdy tedy weszła do mieszkania Płaczkowskiej zastała ją w łóżku czuwającą. Na prośbę Płaczkowskiej przyniosła węborek wody i odniósłszy klucz od wodociągu gospodyni, wróciła do Płaczkowskiej. Ta znowu poprosiła oskarżoną, by wyniosła pościel na świeże powietrze. Wtenczas oskarżona schwyciszy pierzynę, zarzuciła ją na twarz Płaczkowskiej i rękoma przez pierzynę schwyciła staruszkę za gardło i dusiła ją z całej siły. Morderczyni stwierdziła, że seniorka się nie broniła, podczas gdy biegli stwierdzili ślady walki zarówno na oskarżonej, jak i denatce. Dalej Wielgorecka opowiadała: Gdy mordowana przestała się poruszać, przyłożyła jej oskarżona dłoń na piersi, stwierdzając, że ofiara jej już nie żyje. Wówczas zabrała się oskarżona do komody, a zabrawszy pieniądze i w tłumoczek bieliznę, udała się do domu.
To, co dalej się działo, stawiało wyraźnie pod znakiem zapytania jej poziom intelektualny – nie dość, że uwierzyła w przesąd, to jeszcze przez swoje zachowanie zwyczajnie została przyłapana na gorącym uczynku. Kobieta po pewnym czasie powróciła do mieszkania seniorki i tam dostrzegła, że jej ciało zmieniło kolor. Słyszała ona też, że człowiek uduszony ma siną twarz. Lecz gdy mu się na sine miejsca przyłoży wołowiny, to sińce znikną. Ten środek postanowiła zastosować po zamordowaniu w celu zatarcia śladów uduszenia – opisywał „Kurier Poznański”.
Wielgorecka udała się do najbliższego sklepu rzeźniczego, gdzie kupiła kawał mięsa wołowego, po czym wróciła i położyła go na twarzy nieżyjącej staruszki. Plan idealny? Zrobiła to, aby (…) usunąć sińce z twarzy trupa, a potem na policji zgłosić, że Płaczkowska umarła i mieć spokój.
Kiedy kobieta ułożyła wołowinę na twarzy zamordowanej, nagle do mieszkania weszła niejaka Dopecka, która dostarczała Płaczkowskiej mleka na rachunek Towarzystwa św. Wincentego A’Paulo (organizacji opiekującej się się biednymi mieszkańcami).
Niespodziewana wizyta zaskoczyła Wielgorecką. Dopecka była równie zdziwiona, że Płaczkowska jeszcze śpi, ale wówczas zastana w izbie kobieta odpowiedziała, że seniorka choruje. Dostarczycielka wyszła, ale po chwili Wielgorecka… sama do niej poszła poprosić o ser dla 80-latki – prawdopodobnie, by nieco zmylić podejrzenia. Wówczas Dopecka przyznała, że jeśli staruszka jest tak bardzo chora, to powinno się do niej wezwać księdza. Ta druga jednak odparła, że w mieszkaniu jest tak brudno, że byłby wstyd. Dosyć szybka wymiana zdań i opór, jaki stawiała Wielgorecka przed jakąkolwiek kolejną wizytą u staruszki spowodowały, że u Dopeckiej wzbudziło to jeszcze większe podejrzenia. To ona potem najpewniej powiadomiła pozostałych mieszkańców, aż w końcu sprawa wyszła na jaw.
W trakcie rozprawy przesłuchano w sumie 9 świadków, których zeznania świadczyły na niekorzyść oskarżonej. W mowach końcowych padły trzy pytania do sędziów przysięgłych: I. czy oskarżona jest winną morderstwa; II. czy popełniła morderstwo z premedytacją i III. czy winna jest grabieży. Na wszystkie większość głosów padła na tak. Wobec tego prokurator wniósł o karę śmierci, a przewodniczący składu sędziowskiego, po krótkiej naradzie w zamkniętym pomieszczeniu, wydał taki właśnie wyrok skazujący. Zasądzona przyjęła wyrok wybuchem płaczu.
Od nieuchronnej kary, którą w owym czasie zgodnie z pruskim prawem było ścięcie toporem, miała uratować apelacja. W grudniu 1913 roku pojawiła się jednak informacja, że Sąd Rzeszy w Lipsku odrzucił rewizję wyroku. Życie kobiety po kilku tygodniach uratował jednak akt łaski cesarza, na mocy którego decyzji wyrok zamieniono na dożywocie. Czy swoje ostatnie dni spędziła w Domu Karnym w Fordonie koło Bydgoszczy, gdzie wówczas w tej części Niemiec kierowano kobiety skazane na długoletnie więzienia? Nic z tych rzeczy. Jak wynika z dokumentów archiwalnych, została zwolniona z odbywania kary w grudniu 1923 roku po odsiedzeniu 10 lat kary. Za kratki trafiła w Cesarstwie Niemieckim, na wolność wyszła w II Rzeczypospolitej. Jaki był jej dalszy los? Tego już nie wiadomo.
Budynku przy ul. św. Wawrzyńca 2, w którym doszło do tej zbrodni, nie ma już od lat. Nawet dokładne ustalenie jego lokalizacji jest trudne, ale prawdopodobnie znajdował się on u zbiegu z ul. Kaszarską – w jego miejscu znajduje się dzisiaj dawna kotłownia.
W związku z dbałością o poziom komentarzy prowadzona jest ich moderacja. Wpisy mogące naruszać czyjeś dobra osobiste lub podstawowe zasady netykiety (np. pisanie WIELKIMI LITERAMI), nie będą publikowane. Wszelkie uwagi do redakcji należy kierować w formie mailowej. Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.
Fajnie sie czyta te historie