Rynek, Tumska, Farna, Warszawska, Fryderykowska, Lipowa, Horna, Wilhelmowska – to przy tych ulicach w XIX-wiecznym Gnieźnie powstawało najwięcej sklepów handlowych. Fryderykowska to dzisiejsza ul. Chrobrego na odcinku od Rynku do ul. Łubieńskiego. Lipowa to fragment ul. Chrobrego od ul. Łubieńskiego w kierunku terenów kolejowych. Horna to obecnie ul. Mieszka I, a Wilhelmowska – ul. Dąbrówki. Oczywiście są to tylko spolszczone nazwy ulic, gdyż w trakcie zaboru oficjalnie i urzędowo zapisywano je w języku niemieckim – np. Wilhelmstrasse. To właśnie przy tej ulicy, a w zasadzie u zbiegu z Brombergerstrasse (ul. Bydgoska, dziś ul. Grzybowo) doszło do tragedii, która na długo zapadła w pamięć mieszkańcom Gniezna.
Składy handlowe, sklepy kolonialne, wyszynki, warsztaty naprawcze – pomysły na założenie interesu zarówno w ostatniej ćwierci XIX wieku, jak i obecnie, były rozmaite. Nie było chyba jednak w ówczesnym Gnieźnie ulicy, na której nie byłoby przynajmniej po jednym z każdego z nich. Ilość sklepów oraz oferowanego przez nie asortymentu była rozmaita i tak bogata, że mieszkańcy naprawdę mieli w czym wybierać. To też powodowało, że każdy właściciel takiego punktu musiał przyciągać do siebie różnymi metodami – atrakcyjnym towarem, reklamą, pomysłową aranżacją witryny itp. Pomysłów było wiele, ale jeśli nie było zbytku – trzeba było się zwinąć i albo zmienić branżę, albo też miasto. To nie było wtedy dużym problemem, gdyż przemieszczanie się ułatwiała gęstniejąca sieć kolei, a i zapotrzebowanie na konkretne punkty sprzedaży w każdym większym i mniejszym mieście, było bardzo zróżnicowane.
W zasadzie każda kamienica w Gnieźnie posiadała przynajmniej jeden skład na parterze. Tak też było z posesją przy ul. Wilhelmowskiej 23…
Druga od lewej – kamienica przy ul. Wilhelmowskiej 23, fragment zdjęcia z około 1900 roku.
Był mroźny, czwartkowy poranek 27 lutego 1896 roku. Termometry, według zapisków meteorologicznych podawanych w prasie, odnotowały tego dnia w tej części Prus od -3 do -4 stopni. Było już jasno, zegary wskazywały godzinę 6 rano i miasto powoli budziło się do życia. Nagle ten codzienny, monotonny tryb zburzyły krzyki, które zaczęły się rozchodzić z ulicy Wilhelmowskiej. Z okien mieszkań na różnych piętrach zaczęły się wychylać rozbudzone postacie, które szukały źródła hałasu. Wszyscy momentalnie kierowali swoje oczy w stronę kamienicy stojącej u zbiegu z ul. Bydgoską, z której to parteru buchały już kłęby czarnego dymu.
Ludzie znajdujący się na ulicy natychmiast podbiegali pod kamienicę, usiłując dostrzec możliwości ugaszenia ognia. Ktoś pobiegł powiadomić straż pożarną, którą alarmowano za pomocą trąbek. Obecni na miejscu nie byli jednak w stanie wejść do środka budynku. Świadek tych wydarzeń później tak relacjonował te chwile na łamach dziennika „Lech”: – O godzinie 6 z rana usłyszałem pierwsze sygnały, zwiastujące pożar; wstałem i pospieszyłem na miejsce pożaru przy ul. Wilhelmowskiej w kamienica p. Rawitzera. Pożar był stosunkowo jeszcze nie wielki i ograniczał się na miejscowości handlu p. Otomańskiego, na parterze położonego. Wschody nie paliły się wówczas, dym jednak buchał z lokalu handlowego obficie na wschody, unoszące się w górę, tak, że mieszkańcy piętr nie mogli już po nich zstępować, aby nie uledz uduszeniu. Pożar, który wybuchł w sklepie, rozwijał się coraz bardziej, trawiąc powoli sufit oraz przedostając się na klatkę schodową. Tymczasem na kolejnych poziomach kamienicy w oknach zaczęli się pojawiać ludzie, którzy zostali dosłownie uwięzieni we własnych mieszkaniach.
Statuty gnieźnieńskiej Straży Pożarnej z 1887 roku, 1900 roku i 1910 roku. Źródło: Archiwum Państwowe w Poznaniu oddział w Gnieźnie.
Sytuacji nie poprawiał ciągły brak straży pożarnej, której remiza znajdowała się wówczas przy ul. Wawrzynieckiej (dziś ul. św. Wawrzyńca) u zbiegu z ul. Dalkoską. Jednostka była ochotnicza, a by na miejsce mogła przybyć sikawka, trzeba było wóz zaprząc w konie. Tych jednak nie było na stanie i przy każdym wyjeździe trzeba było je „organizować”. Na miejscu więc pojawili się pierwsi strażacy, bez ekwipunku. – Ze straży ogniowej przybyło kilka osób, biegając w tę i ową stronę bez najmniejszego planu. Pożar się niesłychanie szybko wzmagał; wydobywszy się z lokalu handlowego, szedł po wschodach w górę, nacierając natarczywie na mieszkańców III piętra, którym nie udało się dość wcześnie zbiedz na dół. Ogień trwa już blizko trzy kwadranse, sikawki nie ma, ani przyrządów ratunkowych, nie wylano też jeszcze ani kropli wody w celu ugaszenia pożaru – opisywał dramatyczne chwile mieszkaniec na łamach prasy.
Na ulicy zgromadził się już tłum mieszkańców, których alarmowały zarówno krzyki, jak i słup dymu wznoszący się nad miastem. Wszędzie panował chaos, gdyż nikt nie wiedział jak można pomóc nieszczęśnikom, ani nikt nie potrafił zorganizować nawet „samorzutnej” akcji gaśniczej z uwagi na gęste zadymienie panujące na parterze. – Podczas tego zamętu, przy tym nieładzie, wobec kilku kręcących się osób straży ogniowej i licznych widzów rozpoczyna się straszna chwila. 4 osoby, rodzina Baeringów z okna 3 piętra błagają o pomoc, z tyłu ogarniają je kłęby dymu, ode drzwi z przodu od dołu słup płomienny. Zrozpaczeni zamierzają zeskoczyć; młody Baering chwyta się rynny, skacze na sąsiedni dach i cudem ocalał! – wspominał świadek wydarzeń w „Lechu”. Dopiero w tym momencie przed kamienicę przy ul. Wilhelmowskiej 23 przyjechał wóz strażacki z sikawką i drabiną. O ironio – nikt nie potrafił tej drugiej umiejętnie wykorzystać!
(…) drabka wygodna, sięgająca do nieszczęśliwych; niestety niema głowy, któraby umiała użyć tego zbawiennego przyrządu. Jakby na ironią postawiono ową drabinę w oddaleniu na trzy metry od nieszczęśliwych, którzy zawiśli na gzymsach kamienicy. Biegano znów bez myśli i planu. W końcu rozpostarto płachtę, na którą kazano nieszczęśliwym skakać – czytamy dalej w dramatycznym opisie tych chwil. Z trzeciego piętra kamienicy na rozciągnięty materiał trzymany przez kilka, być może kilkanaście osób, skaczą w końcu cztery osoby – pan Biering, jego żona i córka oraz jeszcze jeden lokator. Wszyscy, mimo spadania na płachtę, uderzali w ziemię, toteż każde z nich odniosło obrażenia ciała – wewnętrzne lub łamiąc kończyny.
Po chwili w kłębach dymu obejmującego budynek zauważona została jeszcze jedna osoba – na samej górze, krzyczy z okna szewc Hermann Gatzke. Zdesperowany skacze na płachtę, ale impet jest tak duży, że i tak uderza w ziemię i rozbija sobie głowę – niemniej żyje! Co to jednak za życie, kiedy na samej górze kamienicy pozostała cała jego rodzina – żona Paulina z czwórką dzieci! Ogień jednak w tym czasie zdążył już dotrzeć na samą górę budynku, podczas gdy strażacy rozpoczęli akcję gaśniczą – taką, na jaką tylko pozwalały im posiadane umiejętności oraz sprzęt. Nigdy jednak nie mieli do czynienia z tak rozwiniętym pożarem i tak naprawdę jedyne co można było robić, to próbować tłumić to posiadanymi środkami i zabezpieczać domy stojące w sąsiedztwie.
Kamienica przy ul. Dąbrówki 23 w 1985 roku, kilka lat przed rozbiórką – zdjęcie z Przemian na Szlaku Piastowskim, numer z 7 czerwca 1985 roku do artykułu Jerzego Kałwaka. Fotografia NN autorstwa.
Pożar trwał jeszcze wiele godzin. Kiedy wydawało się, że ugaszono cały budynek, stwierdzono iż nie da się bezpiecznie wejść do jego środka. Aby przeszukać wypaloną ruinę, na ochotnika zgłosił się kominiarz August Klimke, który wspiął się na trzecie piętro domu. Tam, jak informował Posener Tageblatt, zastał zwłoki całej piątki – znalazł kobietę, która mocno trzymała swoje najmłodsze dziecko, z głową i tułowiem leżącymi na łóżku, stopami na podłodze. Inne dzieci leżały na podłodze obok. Przytulone do Pauliny liczyło sobie 1 rok. Pozostałe miały 13, 6 i 4 lata. Jak stwierdzono, wszyscy zatruli się dymem, zanim dosięgnął ich ogień. Pożar zaskoczył ich jeszcze we śnie, dlatego tylko Hermann Gatzke zdołał się uratować z opresji. Dym i ogień odciął pozostałym drogę ucieczki. Z całej opresji żyw wyszedł jeszcze pasierb Hermanna, 24-letni Rudolf Krause, syn Pauliny.
W zgliszczach znaleziono coś jeszcze – w sieni kamienicy ujawniono beczkę, która była w całości wypalona, ale odkryte ślady wskazywały iż ogień prawdopodobnie zaczął się właśnie od niej. Skąd się tam wzięła? Obecni na miejscu policjanci, mając istotne podejrzenia, już zawczasu zatrzymali właściciela składu znajdującego się na parterze – Ignacego Otomańskiego, który zdołał z całej tragedii wyjść bez szwanku. – Jako powód dla władzy w celu aresztowania powyższego posłużyły te okoliczności, że w składzie u podsądzonego już pożar po raz wtóry powstał i zachowanie się p. Otomańskiego w ostatnich dniach było osobliwsze. Zdradzał on od kilku dni poprzednio znaczne objawy melancholii i nie odzywał się całemi godzinami do przebywających u niego gości ani słowem; w ostatnich dniach stał się wielce ruchliwym, popełniając wiele niedorzeczności, w ostatnią zaś noc nieszczęśliwego wypadku spostrzegło otoczenie jego wyraźne zboczenie umysłowe – informował Dziennik Kujawski.
Dwujęzyczna ulotka reklamowa Ignacego Otomańskiego, dołączona do gwiazdkowego
wydania Gnesener Kreisblatt z 1893 roku. Źródło: Archiwum Państwowe w Poznaniu oddział w Gnieźnie.
Kim był Ignacy Otomański? Był 1885 rok, kiedy przybył do Gniezna z nieodległego Miłosławia. Nie znamy dokładnie przeszłości jego rodziny, ale musiała być w miarę majętna, skoro mając zaledwie 23 lata, mógł sobie pozwolić na otwarcie własnego sklepu. Cóż takiego w nim oferował? – Handel towarów kolonialnych, win i cygar – reklamował się w prasie. Nie był to więc sklep spożywczy, jakie dzisiaj znamy, ale raczej coś na zasadzie wyspecjalizowanego, sprowadzającego określone, wyszukane towary. Swój punkt prowadził przy ul. Wilhelmowskiej 23, okazałej, trzypiętrowej kamienicy stojącej na wprost wjazdu z ul. Bydgoskiej. W 1887 roku otrzymał nagrodę komitetu Wystawy Krajowej, Rolniczej i Przemysłowej w Krakowie, a swój asortyment na bieżąco dostosowywał do potrzeb klientów. Interes szedł, jak to bywało, raz lepiej, raz gorzej. Wiele podobnych składów w Gnieźnie w tym czasie się zamykało, a ich miejsce zastępowały nowe – rzecz znana także powszechnie i dzisiaj. Ignacy Otomański jakoś sobie jednak radził.
Dla gnieźnian jego czyn był szokiem, gdyż w oczach większości mieszkańców kupiec znany był jako spokojny i przedsiębiorczy kupiec. Nawet dziennik „Lech” wystawił mu świadectwo spokojnego i pracowitego człowieka. Dodajmy, że w maju 1887 roku Ignacy Otomański był nawet współzałożycielem gnieźnieńskiego Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Wszystko wokół jego osoby zaczęło się zmieniać w miesiącach poprzedzających tragedię.
Śledczy badający miejsce pożaru stwierdzili, że stojąca w sieni domu beczka, od której zaczął się pożar, była wypełniona spirytusem. Co więcej, stwierdzono iż w składzie kupca oraz na schodach rozlana została także nafta. Wystarczała więc tylko iskra, by wybuchł pożar, którego nie szło już ugasić, a który miał bardzo dużo paliwa, by się rozwinąć w niekontrolowany sposób. Wniosek był więc jeden – umyślnie wywołany pożar.
Park Trzech Kultur przy ul. Roosevelta – dawniej cmentarz ewangelicki przy ul. Trzemeszeńskiej.
Piromana osadzono od razu w areszcie znajdującym się w ratuszu przy ul. Fryderykowskiej. Już wtedy zaczęto zauważać, że zachowuje się nienormalnie – w ogóle nie reagował na kierowane do niego pytania. Tymczasem zwłoki całej rodziny Gatzke ściągnięto na ziemię i przewieziono do kostnicy szpitalnej. Dzień później odbyła się sekcja zwłok, której towarzyszył także Ignacy Otomański. Jedyne, w jaki sposób odpowiadał śledczym, było potakiwanie lub negowanie ruchem głowy. Można powiedzieć dzisiejszym językiem, że nie współpracował przy śledztwie.
Pogrzeb matki i czwórki dzieci odbył się w niedzielę 1 marca w godzinach popołudniowych przy udziale tłumów gnieźnian. Zmarłych na miejsce spoczynku na cmentarz ewangelicki przy ul. Trzemeszeńskiej odprowadził pastor Stahr. Nie było dane w tym pogrzebie uczestniczyć głowie rodziny – Hermann Gatzke tego samego dnia zmarł w szpitalu na skutek obrażeń głowy odniesionych przy skoku z kamienicy. Tym samym podzielił los swoich dzieci i żony, z którą spędził 14 wspólnych lat. Bilans pożaru wyniósł więc 6 ofiar śmiertelnych. Rodzina Bieringów powoli wracała do zdrowia, a na poczet pogorzelców organizowano wydarzenia kulturalne, na które przybywało mnóstwo gnieźnian, wspierających datkami potrzebujących – odbył się koncert wojskowy, a w głównej sali restauracji Edwarda Gawella nad Jeziorem Jelonek miał miejsce występ teatralny.
Jednocześnie, po kilku dniach bezskutecznej próby nawiązania sensownego kontaktu z Ignacym Otomańskim, lekarze dr Wilke oraz dr Kayser zdecydowali o przeniesieniu go do szpitala na Dziekance. Jego ocalały, pozostały majątek przejął Ignacy Gdeczyk, mąż znanej fotografki Pelagii Gdeczykowej. Śledztwo przeciwko podpalaczowi zostało zawieszone, gdyż nie można było nic nowego wnieść do sprawy bez zeznań podejrzanego: – Cierpi on na paraliż centr mózgowych i stan ten nie daje widoków wyzdrowienia kiedykolwiek – pisano.
Ostatecznie podpalacz nigdy nie odpowiedział za swój czyn. Ignacy Otomański zmarł w Dziekance niemal równo dwa lata po pożarze. Jak to odnotował Dziennik Kujawski wiosną 1898 roku: – Nieszczęśliwy męczył się długo, zanim śmierć położyła kres cierpieniom jego.
Kamienica przy ul. Dąbrówki 23 współcześnie – widok od strony ul. Grzybowo.
Kamienica przy ul. Wilhelmowskiej 23, z której ocalały tylko mury, w kilka dni po pożarze została nabyta przez Leona Niedźwiedzińskiego, kupca i właściciela składu delikatesów, który zapłacił za tę ruinę 80 tysięcy marek. Ryzyko zawalenia się budynku było tak duże, że na pewien czas zamknięto przejazd ulicą. Po pewnym czasie kamienica została odbudowana i stała tak do lat 90. XX wieku, kiedy to została rozebrana. Dziś w jej miejscu stoi nowy budynek, nawiązujący bryłą do poprzedniego domu.
Wydarzenie to wpłynęło także na poprawę systemu bezpieczeństwa ogniowego na terenie Gniezna. Już wkrótce po pożarze pojawiły się apele, że straż pożarna powinna mieć normalną siedzibę, zapewniającą odpowiednie warunki do przechowywania sprzętu. Dotychczasowa, ulokowana w budynku powojskowym przy ul. Wawrzynieckiej, nie zapewniała nie tylko tego, ale także siły pociągowej – w tym celu porozumiano się, że konie dostarczać będzie wojsko ze stajni pułku artyleryjskiego, która znajdowała się blisko strażnicy. Dokładnych systemowych rozwiązań problemów, które wystąpiły w trakcie akcji gaśniczej, dziś już niestety nie znamy. W 1897 roku zarejestrowano nową organizację – Towarzystwo Ochotniczej Straży Pożarnej, której celem była poprawa bezpieczeństwa przeciwogniowego na terenie Gniezna, a w 1902 roku nowa remiza została wybudowana przy ul. Lipowej. Do okresu międzywojennego taka tragedia, jak powyższa, już nie miała miejsca, choć pożarów mniejszych i większych wciąż nie brakowało.
Dziś już nie ma śladu po tych wydarzeniach. Tak jak wiatr historii rozniósł dym z pożaru, tak i zniknęły już groby uczestników tych dramatycznych chwil…