Ta historia została tak szybko zapomniana, jak tylko się dało. Prawie wiek temu w Gnieźnie zbudowano maszynę, której twórca zarzekał się, że pokona nią Atlantyk. Ta tymczasem prawdopodobnie nigdy nie wyszła na morze, a jej pomysłodawca popadł w tajemnicze intrygi polskiego podziemia i wywiadu, tragicznie kończąc swój żywot.
Okres międzywojenny, przez wielu ubarwiany jako „złote lata” Polski, wcale nie był taką kolorową epoką. Nie można jednak dwudziestoleciu odmówić jednego – śmiałości, z jaką w życie wprowadzano wiele różnych projektów i przedsięwzięć, będących dziełem jednostek. Jedną z nich była maszyna, która powstała w hali gnieźnieńskiej fabryki – przy wsparciu miejscowego przedsiębiorcy.
Jakiś czas temu do autora niniejszego artykułu odezwał się pan Piotr. Przesłał zdjęcie, na które niegdyś natrafił z pytaniem, czy mogło zostać wykonane w cukrowni w Gnieźnie. Na fotografii widać maszynę w postaci śmigła na płozach, znajdującą się na wagonie kolejowym. Przed nim stało kilka osób, a w tle – jakiś duży zakład. Początkowo zdjęcie bez wyjaśnienia, ale temat pozostał w głowie – cóż to za ustrojstwo? Po dłuższym czasie, podczas przeglądania prasy, odpowiedź sama przychodzi – to ślizgowiec. A oto jego historia.
– Brzmi to trochę nieprawdopodobnie, a jednak odpowiada rzeczywistości. W Gnieźnie, w fabryce p. Edmunda Grabskiego zbudowano ślizgowiec transatlantycki, na którym jego konstruktor p. Stefan Witkowski z Gniezna podejmuje w tych dniach rajd z Warszawy do Nowego Jorku – pisał dziennik „Lech” wydany 14 września 1927 roku. Skąd takie przedsięwzięcie w mieście, które nie ma bezpośredniego kontaktu z morzem?
Cały pomysł związany jest z postacią wspomnianego Stefana Witkowskiego. Urodził się w 1903 roku w Moskwie, gdzie jego ojciec kończył studia medyczne, a w 1918 roku wszyscy sprowadzili się do Warszawy. Młody Witkowski wstąpił do polskiej armii, walczącej wkrótce w wojnie polsko-bolszewickiej. Stało się to mimo jego kalectwa – miał niesprawną nogę.
Do Gniezna przybył za rodzicami – jego ojciec został komendantem szpitala wojskowego przy ul. św. Jana. Tu też podjął się nauki w Gimnazjum Męskim (dziś I LO), nadrabiając utracone lata edukacji i otrzymując maturę w 1923 roku. (…) jeszcze jako aspirant do egzaminu maturalnego, który składał w Gnieźnie, zwracał na siebie szczególną uwagę swych profesorów fizyki, elektrotechniki i matematyki pp. dyr. Birgfelnera, prof. Baczyńskiego i prof. Grudniewicza, którzy poza programem nauki szkolnej, byli swemu pupilowi dobrymi doradcami – pisał dalej „Lech” o Witkowskim.
Zaraz po maturze Witkowski rozpoczął studia na Politechnice Warszawskiej, ale jednocześnie zatrudnił się w gnieźnieńskiej cukrowni Edwarda Grabskiego w laboratorium badawczym. Miał smykałkę do majsterkowania w elektrotechnice i radiofonii, która wtedy jeszcze była nowością. Wszedł w wynalazczość, szukając sposobów pokonywania różnych przeszkód, jakie stawiała fizyka i ograniczenia techniczne tamtych czasów.
Witkowski miał m.in. prowadzić badania nad… wydobywaniem elektryczności z powietrza do celów oświetleniowych. Mało tego. – Prócz tego p. Witkowski poczynił szereg wynalazków z różnych dziedzin, jak np. wynalazł żarówkę o niewidzialnych dla oka promieniach, rozsuwnik automatyczny do silników elektrycznych; pracował nad turbiną wodnospalinową, nad sprawą poruszania statków przy pomocy turbopropulski. Bardzo ważnym i korzystnym z punktu widzenia materjalnego jest wynalazek, dzięki któremu można wydobywać z alkoholu kwas octowy przy pomocy elektryczności. Wynalazek ten znalazł szerokie zastosowanie w cukrowni w Gnieźnie – pisał warszawski dziennik „ABC”. Ile w tym prawdy? Trudno powiedzieć, ale w ten sposób dochodzimy do ślizgowca.
Co zainspirowało Stefana Witkowskiego do tego przedsięwzięcia – nie wiadomo. To był czas, kiedy w różnych częściach świata pojawiały się rozmaite, szalone na ów czas pomysły, kolportowane przez ilustrowane gazety. Wynalazców nie brakowało, a każdy prześcigał się w swojej oryginalności.
Idea szybkiego pokonywania Atlantyku nie była nowa i snuto najróżniejsze pomysły, jak skrócić kilkudniową podróż statkiem do minimum. Samoloty miały jeszcze małe zasięgi, a sterowce były rozwiązaniem, które raczej nie było dla niezamożnych. Idea ślizgowców była rozpatrywana przez wynalazców w innych krajach, a Stefan Witkowski nie był jedyny. Jak sam przyznawał na łamach prasy, nad pomysłem pracował kilka lat – po raz pierwszy prezentując swoje pomysły w 1925 roku. Wiosną 1927 roku na Bałtyku miała się odbyć pierwsza próba, która – według jego mniemania – zakończyła się powodzeniem. Miał jeszcze jeden talent – umiał się „dobrze sprzedać”, wciągając do pomysłu inne osoby.
– Ślizgowiec, który mieliśmy okazję wczoraj oglądać, już załadowany na platformę i gotowy do transportu do najbliższej poważnej arterji wodnej, t.j. Wisły, mierzy 10 m długości, 2,90 szerokości i 2,60 m wysokości. Główne części składowe stanowią długie klocowate szyny czyli łodzie z dykty (zbudowane przez p. Łanieckiego z Gniezna), na nich wnoszą się w kształcie piramidkowym 4 nogi z poprzeczkami, stanowiące właściwe podwozie (zbudowała firma Braci Waberskich w Gnieźnie), a na tej konstrukcji spoczywa podłużna kabina, na której część przednia jest zbudowana z dykty i płótna, a tylna z blachy cynkowej. Kabinę zbudował sam p. Witkowski. Całość została zmontowana w fabryce p. Grabskiego. Kolor pomarańczowy i żółty nadał aparatowi p. Mikołajczak, właściciel drogerji „Gloria” – opisywał „Lech” maszynę. Można więc z całą pewnością powiedzieć, że urządzenie zostało wykonane w Gnieźnie. Dodatkowo w kabinie znajdowały się przyrządy sterujące, skonstruowane przez Witkowskiego, a także automatyczna gaśnica, starter, radio nadawcze itd. W przedsięwzięcie włączył się Państwowy Instytut Aerodynamiczny w Warszawie oraz Ministerstwo Spraw Wojskowych. Budowa maszyny zajęła dwa miesiące – wszystko odbywało się pod nadzorem Witkowskiego.
Ślizgowce jako pomysł był już znany – po prostu urządzenie pływało, popychane śmigłem. To gnieźnieńskie urządzenie było jednak dodatkowo dopracowane: – Aparat ma pozatem skrzydła, umożliwiające sporadyczne wznoszenie się ponad fale na nieznaczną wysokość. Cały aparat waży 2800 kg wraz z obciążeniem a na drogę bierze 1700 kg benzyny – opisywał dalej „Lech”.
Stefan Witkowski wiedział, czym jest marketing. Jak już wspomniano, postanowił dobrze sprzedać cały pomysł i do akcji zaangażował warszawski dziennik „ABC”, z którym zawarł umowę. To właśnie „ABC”, a nie „Lech”, jako pierwszy napisał o ślizgowcu. Skoro gnieźnieński dziennik nic wcześniej o tym nie wspomniał to znaczy, że całe przedsięwzięcie było trzymane w naprawdę dużej tajemnicy. Mimo to wspomniany „ABC” opisywał, że w jego budowę zaangażowane było wiele osób, a pomagali nawet pracownicy cukrowni.
Do przedsięwzięcia został zaangażowany Norbert Lewald–Jezierski (urodzony w 1896 r., nie był związany z Gnieznem), wojskowy i również wynalazca, którego także zafascynował pomysł szybkiego pokonywania morskich odległości. W planowanym rejsie miał pełnić funkcję nawigatora. To właśnie od pierwszych sylab imion obu śmiałków powstała nazwa ślizgowca – „Stenor”.
Od 9 września 1927 roku, kiedy to „ABC” po raz pierwszy poinformował o ślizgowcu, niemal codziennie podawane były nowe doniesienia o wynalazku, planowanym rejsie, konstruktorach itd. Dziennik tak rozdmuchał kampanię wokół „Stenora”, że można było mieć wrażenie rychłego sukcesu.
Przewidziano, że „Stenor” zostanie zwodowany w Toruniu i Wisłą popłynie do Warszawy, skąd wystartuje na trasie wzdłuż rzeki, przez Morze Bałtyckie, pokonując Kanał Kiloński do Cherbourga we Francji, a dalej do Lizbony, a stąd przez Azory dotrze w kierunku Stanów Zjednoczonych. Celem był Nowy Jork. Do pokonania było w sumie około 8,5 tys. kilometrów.
„Stenor” został załadowany na platformę kolejową w połowie września 1927 roku na bocznicy cukrowni w Gnieźnie. To wtedy wykonano pamiątkowe zdjęcie. Maszyna została następnie przewieziona do Torunia i tu… nastąpiło coś niespotykanego.
– Przy przetaczaniu wagonów dwa duże, naładowane wozy kolejowe uderzyły w biegu na lorę, na której był umieszczony ślizgowiec i uszkodziły poważnie kadłub i wiązania „Stenora” – pisało toruńskie „Słowo Pomorskie”. Konieczna była naprawa, która według wstępnych doniesień miała być drobiazgowa. Coś jednak było nie tak, bo wszystko zaczynało się przeciągać. „ABC” jednak podgrzewał ciągle emocje, przesuwając start ślizgowca o kolejne dni, przypominając cały czas trasę i opisując uczestników rejsu jako przyszłych bohaterów. Opóźnienia tłumaczono na różne sposoby, a to „sprawy paszportowe”, a to konieczność wymiany śmigła, a to inne sprawy logistyczne. I tak start, który miał się rozpocząć 15 września, opóźniał się już 12 dni, kiedy to Stefan Witkowski wysłał obszerny list do redakcji „ABC”.
W piśmie wynalazca tłumaczył się uszkodzeniami, na skutek czego pojawił się wyciek benzyny, a do tego musiał naprawić chłodnicę. – Dla naprawienia zbiorników trzebaby rozbudować pływaki i spoić pęknięte zbiorniki. Naprawa taka wymagałaby od dwu do trzech tygodni czasu. Ponieważ pora i tak jest już spóźniona, wykonywanie tej naprawy równałoby się zupełnemu odłożeniu rajdu do przyszłego roku. Nie zrzekamy się jednak swego planu i nie odkładamy go do roku przyszłego. Na razie występujemy ze skargą wobec ministerstwa kolei o odszkodowanie, a ze zdwojoną energją przystępujemy do ziszczenia planu pokonania oceanu na ślizgowcu na innej drodze – pisał Stefan Witkowski.
I to koniec doniesień o „Stenorze”. Pojawiły się jeszcze lakoniczne wzmianki o tym, że ślizgowiec został przetransportowany do Warszawy na parostatku, ale brakuje dalszych informacji o samym wynalazku. Jedno jest pewne – do Stanów Zjednoczonych nigdy nie dotarł, a prawdopodobnie także nie ujrzał Morza Bałtyckiego. Wkrótce też wszyscy o całym przedsięwzięciu zapomnieli, a prasa podchwytywała innych śmiałków, którzy budowali własne maszyny, zaawansowane technologicznie o wiele bardziej od gnieźnieńskiej konstrukcji.
Tymczasem Stefan Witkowski porzucił wizję rejsu przez Atlantyk i wkrótce też zajął się innymi wynalazkami. Po przeprowadzce do Szwajcarii m.in. pracował nad silnikiem, który byłby napędzany innymi paliwami czy opracował nowy model akumulatora. Fiasko „Stenora” nie pozbawiło go zaufania polskich władz wojskowych, które dalej interesowały się jego pomysłami, a nawet miały z nim ściśle współpracować.
Wynalazca powrócił do Polski w przededniu wybuchu wojny. Po niemieckim ataku, wziął udział w obronie wrześniowej i w tym momencie też rozpoczyna się jego najbardziej tajemniczy rozdział w życiu, który skończył się dla niego tragicznie.
Zainteresowanych pozostaje odesłać do historii polskiej organizacji podziemnej „Muszkieterzy”, na czele której stanął właśnie Stefan Witkowski wkrótce po przegranej obronie kraju. Początkowo najbardziej skuteczna organizacja wywiadowcza, bardzo szybko popadła w niełaskę polskiego rządu na uchodźstwie. Nie jest tu miejsce by opisywać szczegółowo całą historię. Istotnym jest jednak to, że Witkowski zaczął prowadzić „podwójną grę” wywiadowczą, porozumiewając się z Niemcami – rzekomo początkowo za zgodą dowództwa. Ponieważ jednak był prawdopodobnie typem indywidualisty, nie chciał, by w tym wszystkim zbyt dużo ktoś inny mu mieszał. Zaczęło dochodzić do nieporozumień z polskim podziemiem, które podejrzewając go o niesubordynację i zdradę, postanowiło go wyeliminować. On sam zresztą zaczął podpadać także Niemcom. W końcu sąd wojskowy AK skazał go na karę śmierci – wyrok wykonano 18 września 1942 roku w domu przy ul. Wareckiej w Warszawie.
W związku z dbałością o poziom komentarzy prowadzona jest ich moderacja. Wpisy mogące naruszać czyjeś dobra osobiste lub podstawowe zasady netykiety (np. pisanie WIELKIMI LITERAMI), nie będą publikowane. Wszelkie uwagi do redakcji należy kierować w formie mailowej. Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.
Dziękuję, więcej takich artykułów o historii miasta i okolic 🙂
Popieram ,więcej takich artykułów z historii Pierwszej Stolicy!!