|  Rafał Wichniewicz  |  Zostaw komentarz

„Zegarek zatrzymał się na godzinie 15:15” – wspomnienie tragedii z 1984 roku

To był ułamek sekundy, który zadecydował o losie młodych ludzi. Złapane pobocze, uderzenie w barierki i wypadnięcie z drogi w dół wąwozu. Dziś mija 39 lat od tragicznego wypadku koło Mielna niedaleko Gniezna, w którym zginęło kilka osób, a kilkadziesiąt zostało rannych.

Była piękna, słoneczna sobota 26 maja 1984 roku. Tego dnia wielu gnieźnian, znużonych tygodniem pracy i nauki, już od samego rana planowało swoje popołudniowe wyjazdy na działki czy nad jezioro. Okazja ku temu też była szczególna – Dzień Matki. Dopiero popołudniu ruch w mieście zaczął nieznacznie zamierać, a skwery, parki i place zabaw wypełniły się rodzinami z dziećmi. Ten nieco sielankowy spokój przerwał dźwięk syreny karetki pogotowia. Bardzo szybko przejechała ulicą 3 Maja, kierując się dalej na ulicę 22 Lipca i pomknęła w kierunku Winiar, a potem dalej na Żnin.

Wkrótce, w tym samym kierunku wyruszyły kolejne, a zaraz za nimi radiowozy milicji i straż pożarna. Wtedy już było wiadomo, że stało się coś niepokojącego. Już po kilku godzinach do uszu większości mieszkańców doszły informacje o tragedii, jaka rozegrała się na szosie kilka kilometrów od Gniezna.

Wycieczka

To była ta sama piękna, słoneczna sobota, kiedy przed południem do Pierwszej Stolicy Polski zawitała wycieczka uczniów z liceum ekonomicznego, działającego przy Zespole Szkół Zawodowych w Kluczborku. Przyjechali do Gniezna, gdyż trasa ich wędrówki prowadziła po Szlaku Piastowskim – od dwóch dni byli w podróży po Wielkopolsce. Dla kilkudziesięciu uczniów i uczennic, a także towarzyszących im opiekunów była to swoista nagroda za kolejny rok wspólnej nauki, którą ufundowali im rodzice.

Pierwszy dzień wyjazdu – piątek 25 maja – spędzili na zwiedzaniu Poznania i zakwaterowaniu w tutejszym Novotelu. Następnego dnia, późnym rankiem, wyruszyli na wycieczkę do leżącego prawie 50 kilometrów dalej Gniezna. Tu czekało ich kilkugodzinne poznawanie historii Pierwszej Stolicy Polski, z katedrą jako punktem docelowym. Pod koniec przyszedł także czas na wizytę na starówce, gdzie przy okazji wykonano wspólne zdjęcie na Rynku – z bazyliką w tle. Tego dnia pogoda była bardzo ładna, dlatego wszyscy pomyślnie patrzyli na kolejny etap wycieczki – krótki wyjazd do Biskupina. Został on zaplanowany na popołudnie, ale mimo to trzeba było się spieszyć, bo wieczorem mieli jeszcze udać się do poznańskiego teatru.

Wyjazd organizował kluczborski oddział „Orbisu” – wówczas była to jedyna w kraju firma, zajmująca się przygotowywaniem wyjazdów zorganizowanych. Do niej też należał biało-czerwony Mercedes, który był najnowszym modelem w jej taborze i jednocześnie powodem dumy – wyróżniał się na tle rodzimej produkcji w postaci „Ogórków” czy Autosanów. W środku były wygodne fotele („lotnicze” jak to je wówczas określano), ale też przestronne okna, pozwalające na podziwianie widoków.

Po zwiedzeniu Gniezna, około godziny 14:45 uczniowie zebrali się na parkingu, skąd kwadrans później autobus ruszył i skierował się w dalszą drogę. Młodzi ludzie rozsiedli się na swoich miejscach, a nauczycielki opiekujące się grupą usiadły z przodu, rozmawiając ze sobą oraz przewodnikiem wycieczki. Z tyłu słychać było gwar – wiadomo, jak to często bywa na wycieczkach, im bardziej w głąb autobusu, tym zawsze jest weselej.

Pojazd zmierzał międzynarodową drogą E-83 (obecnie znana jako „krajowa piątka”). Dziś ta droga na pewno nie spełniałaby oczekiwań kierowców, jednak wówczas sukcesywnie prowadzono na niej prace budowlane, zmierzające do jej poszerzenia. Miała ona swojego rodzaju „wąskie gardła”, które spędzały sen z powiek kierowcom i drogowcom. Autobus z Kluczborka właśnie w kierunku takiego miejsca zmierzał.

15:15

Było już kilka minut po trzeciej po południu, kiedy wycieczka minęła Modliszewko. Nieoczekiwanie niebo przesłoniły chmury i po chwili zaczął padać rzęsisty deszcz. Kiedy zbliżali się do lasu, minęli znak informujący o znajdującym się po drodze zajeździe „Drogorad”, który był dość dobrze znany gnieźnianom i podróżnym na tej trasie. Po chwili autobus mijał jeszcze jeden znak, o wiele ważniejszy – informował o niebezpiecznych zakrętach na dalszym odcinku drogi. Cały czas padało. ale kierowca widząc pustą drogę, pewnie pokonał pierwszy, niewielki łuk drogi w prawo. Dojeżdżając do „Drogoradu”, minął kolejny łuk – tym razem w lewo. Przed nim były jeszcze dwa zakręty. Przejechali 50, 100, 200 metrów i wtedy…

– Najpierw było uderzenie przodem, po czym autobus obrócił się i uderzył mocno tyłem. To był potworny huk – wspomina po latach Teresa Lorenc, nauczycielka i opiekunka wycieczki, która jechała tym autobusem: – Byłam wtedy z przodu i jechał z nami przewodnik z Poznania, który siedział przy wejściu, na fotelu składanym na równi z kierowcą. Zaraz za nim siedziałam ja z koleżanką, która była wychowawczynią tej klasy. W wyniku zderzenia przewodnik i kierowca wypadli przez przednią szybę, podobnie jak moja koleżanka. Ja w trakcie spadania uderzyłam najpierw głową w szybę, po tym w drugą stronę i spadły na mnie bagaże. Po tym wypadłam do przodu i wówczas zamknęło się to składane siedzenie, które mnie przytrzasnęło – opowiada nauczycielka, która do dziś dokładnie pamięta każdy moment zdarzenia.

To były sekundy. Autobus na kolejnym zakręcie, nieoczekiwanie uderzył w betonowe bariery taranując je, po czym położył się na prawy bok, obrócił i spadł około 5 metrów w dół wąwozu, zatrzymując się na dachu. Ciężki silnik oraz zbiorniki pełne paliwa, które znajdowały się w tylnej części pojazdu spowodowały, że cały ten fragment autobusu zgniótł się do wysokości foteli. W trakcie wycieczki Teresa Lorenc na szyi nosiła zegarek na łańcuszku, którym w chwili wypadku o coś uderzyła. Wskazówki zatrzymały się na godzinie 15:15.

Wędkarz

Przez pierwsze sekundy nie działo się nic – wokół panowała przerażająca cisza. Po chwili można już było usłyszeć pojękiwania i krzyki, dochodzące ze środka autobusu. Teresa Lorenc wyrwała się z potrzasku i wyczołgała po rozrzuconych bagażach z pojazdu, raniąc się o szkło: – Człowiek zachowuje się w takim momencie jak zwierzę. Po raz pierwszy tego doświadczyłam, że w takiej sytuacji zagrożenia człowiek chce się z niego uwolnić i w ogóle nie czuje żadnego bólu. Kiedy się wydostałam na zewnątrz, byłam już na bosaka, gdyż na nogach miałam wcześniej klapki. Po bardzo mokrej trawie, po tym zboczu stromym wdrapałam się do góry po to, by wezwać pomoc. Kiedy wyszłam na drogę, było na niej pusto. Z tej wysokości w ogóle nie było widać autobusu. Wtedy nadjechał motor, na którym siedział mężczyzna jadący na ryby – pamiętam, że miał przy sobie wędki. Kiedy mnie zobaczył, jak mu wbiegam cała poraniona na drogę i macham, zatrzymał się i podszedł do krawędzi jezdni. Wówczas krzyknął „Jezus! Maria! Co tu się stało!?” i powiedział, że jedzie szybko po pomoc. To właśnie ów mężczyzna, najprawdopodobniej po dojechaniu do Modliszewka, gdzie mógł być najbliższy telefon, zawiadomił służby o wypadku. Wkrótce na miejsce katastrofy zmierzało pogotowie ratunkowe, milicja i straż pożarna. Nikt z nich jeszcze nie zdawał sobie sprawy ze skali dramatu, do jakiego tu doszło.

Kiedy wędkarz odjechał, Teresa Lorenc zeszła z drogi z powrotem w dół do autobusu. Ze środka dochodziły już potworne jęki: – Wszyscy wołali pomocy. To była jedna wielka histeria. Kiedy o tym mówię, wciąż to słyszę i mam gęsią skórkę i to mimo, iż minęło tyle lat. Ja tego nie zapomnę do końca moich dni – wspomina nauczycielka. To ona zaczęła wyciągać z pojazdu tych, którzy nie mogli wydostać się o własnych siłach. Kierowca autobusu był w szoku, nie potrafił się odnaleźć w tej sytuacji. Na trawie tymczasem leżało coraz więcej rannych, którzy zdołali opuścić pojazd.

Trudno dziś powiedzieć po jakim czasie na miejscu pojawiła się pomoc. Jako pierwsi w akcji na pewno brali udział przypadkowi kierowcy, którzy przejeżdżali drogą. Niewiele jednak mogli wskórać. Załoga pierwszej karetki, jaka pojawiła się na miejscu, była przerażona ogromem tragedii. Postanowiono jak najszybciej selekcjonować rannych na tych, którzy potrzebują pomocy od razu oraz takich, którzy mogą jeszcze poczekać. Na miejsce wypadku jechały też służby ze Żnina. Niestety, nie wszystkim można było już pomóc.

Cisza na noszach

Dramat powiększał się z każdą minutą. Na samym tyle pojazdu, jego ciężar oparł się na fotelach. Jeden z nich przygniótł głowę młodej dziewczyny: – To było przerażające, jak ona prosiła o pomoc. Ci, którzy przypadkowo nadjechali, usiłowali podnieść autokar by jej pomóc, ale nie było jak. Ona żyła jeszcze przez 45 minut, a my wszyscy rwaliśmy włosy z głowy, aby coś zrobić. Do tego czasu ja co chwilę wchodziłam do środka autobusu i pomagałam wychodzić innym. Pamiętam, że na tylnym siedzeniu był jeden z uczniów, który siedział tak spokojnie i ja pomyślałam sobie, że on nic nie mówi, siedzi spokojnie, to na końcu go wyciągniemy. Okazało się, iż on nie żył, gdyż żebra przekłuły mu serce – wspomina Teresa Lorenc. Te obrazy odżywają na nowo.

Służby obecne na miejscu zdarzenia natychmiast powiadomiły jednostkę wojskową, stacjonującą w Gnieźnie przy ul. Sobieskiego. To tam znajdował się dźwig, który jako jedyny miał możliwość podnieść autobus do góry, dzięki czemu udałoby się uwolnić zakleszczonych w środku: – Kiedy dotarliśmy na miejsce, było już pełno służb, sami też braliśmy udział w niesieniu pomocy, bo tych rannych było bardzo dużo. Pamiętam, że dach był przygnieciony do samych siedzeń i nie szło wydobyć poszkodowanych ze środka. Widziałem, że dwie ofiary były przygniecione do foteli i nie można było się do nich dostać. Nie było wówczas takiej pomocy drogowej, jak jest teraz, że są urządzenia do rozcinania metalu. Wtedy to szło strasznie wolno i ciężko, robiliśmy to tym, co było akurat pod ręką. Jak pamiętam, cała akcja trwała kilka godzin, zanim udało się wydobyć wszystkich rannych i zwłoki zabitych – wspomina to zdarzenie asp. sztab. Adam Rakowski, policjant gnieźnieńskiej „drogówki”, który brał udział w akcji lata temu.

Ostatnie wspomnienia Teresy Lorenc z miejsca wypadku to dźwig podnoszący wrak autobusu i…: – Szokujące dla mnie było to, że cztery nosze są przykryte prześcieradłami i jest spokojnie, panuje cisza. Nie zwróciłam uwagi na to, że te osoby po prostu nie żyją. Dla mnie to do świadomości nie dotarło i do dziś tak myślę, jak mogłam się nie domyślić się, że oni zginęli. Było to przerażające – wspomina nauczycielka. Adam Rakowski przez lata służby był na wielu wypadkach – z tego konkretnego pamięta, iż zginęły tam dwie siostry – bliźniaczki. Teresa Lorenc to potwierdza. Z miejsca wypadku została zabrana jako ostatnia poszkodowana i trafiła do szpitala w Żninie, podobnie jak 6 innych osób.

Pozostali zostali przewiezieni do Gniezna – trafili do lecznicy przy ul. 3 Maja oraz na „Dziekankę”. Teresa Lorenc dopiero w szpitalu dowiedziała się od lekarzy, jak bardzo poważne obrażenia poniosła – złamanych siedem żeber, a także różne inne uszkodzenia ciała. Lekarze nie mogli uwierzyć, że ktoś tak poszkodowany potrafił nie czuć bólu i jednocześnie nieść pomoc przez cały czas trwania akcji ratunkowej.

Niewiara

Wieść o wypadku bardzo szybko dotarła do Gniezna. Do szpitali wzywano kolejną zmianę personelu, aby pomóc w niesieniu pomocy poszkodowanym. Jednocześnie wielu gnieźnian, zainteresowanych tym, co się stało, jechało zobaczyć miejsce wypadku. Tam byli świadkami wyciągania autokaru z rowu i stawiania go na drodze – już na kołach. W tym samym czasie rozpoczynało się już śledztwo – na miejsce przyjechał prokurator, a także Służba Bezpieczeństwa. Zadecydowano, iż trzeba przesłuchać tych, którzy są w stanie cokolwiek powiedzieć. Sam autobus, po dokładnych oględzinach na miejscu wypadku, został przewieziony do Gniezna, gdzie stał przez kilka tygodni na terenie jednostki wojskowej przy ul. Sobieskiego.

Informacja o tragedii dotarła do Kluczborka bardzo szybko. Komenda MO w Gnieźnie zawiadomiła kolegów z Kluczborka, a ci zaczęli dzwonić do rodziców dzieci. Na godzinę 20:00 zorganizowano w szkole spotkanie z funkcjonariuszami, w trakcie którego odczytano listę w sumie 4 zabitych i 33 rannych, przebywających w różnych szpitalach. Na początku nikt nie potrafił uwierzyć, a później wybuchła histeria. W międzyczasie zorganizowano autobusy, którymi rodzice pojechali następnego dnia rano do Wielkopolski.

Na miejsce dotarli w niedzielę po godzinie 8:00. Większość została zaprowadzona na oddziały do rannych, podczas gdy kilku z nich udało się do jednego z pomieszczeń szpitala przy ul. 3 Maja, gdzie leżały ciała ofiar – Ireny, Krzysztofa, Cecylii i Marii. Dyrektor szkoły jako pierwszy wszedł do środka i od razu zamarł – zwłoki wciąż były w takim stanie, w jakim je zabrano z miejsca wypadku. Nakazał natychmiast je umyć i przygotować do rozpoznania. Rodzicom powiedział, że prokurator prowadzi jeszcze oględziny. Chciał oszczędzić im tego widoku.

Pogrzeby odbyły się w kilka dni po wypadku w miejscowościach, z których pochodziły ofiary. W ich trakcie padał ulewny deszcz, a we wszystkich uroczystościach uczestniczyły rzesze ludzi, zwłaszcza uczniów kluczborskiej szkoły.

Czynniki

Śledczy badający sprawę już na początku bardzo szybko odrzucili kilka potencjalnych przyczyn, jakie zazwyczaj towarzyszą wypadkom. Brak było śladów hamowania, dlatego skupili się na dwóch czynnikach – stanie technicznym pojazdu, a także kierowcy. Wkrótce jednak ustalono, że zarówno opony, jak i układ kierowniczy oraz hamulcowy są w dobrym stanie. Wówczas podejrzenie padło już tylko na 43-letniego Edmunda B., który został aresztowany. Wkrótce też rozpoczęły się przesłuchania.

Pod koniec sierpnia 1984 roku prokurator skierował wniosek do Sądu Rejonowego w Gnieźnie i rozpoczął się proces, który trwał kilka miesięcy. Zdaniem wielu był on jednak zwykłą farsą. Według niektórych chodziło tylko i wyłącznie o jak najszybsze zamknięcie tematu lub… wyciszenie? Być może.

Co warte wspomnienia – ciała zabitych zabrała karetka na sygnale – samochód do przewozu zwłok, który przyjechał z Gniezna, wrócił pusty. Dodatkowo o wypadku nie napisała ani słowa większość gazet ogólnopolskich. Najpoczytniejsza gazeta regionalna „Głos Wielkopolski” nie wspomniała o tym zdarzeniu ani słowem. Krótka, czterozdaniowa notatka pojawiła się w „Gazecie Poznańskiej” – oficjalnym organie prasowym PZPR. Tyle przepuściła cenzura. Tematu nie odpuściły lokalne „Przemiany”, które relacjonowały całą sprawę. W Kluczborku oficjalnie także panowało milczenie.

W trakcie rozprawy Edmund B. twierdził, iż już dzień wcześniej zwrócił uwagę, że prędkościomierz Mercedesa cały czas szwankował. Nie to jednak interesowało prowadzących sprawę. W toku postępowania sąd ustalił, że bezpośrednio przed wypadkiem kierowca rozmawiał z przewodnikiem wycieczki, który siedział obok na składanym fotelu. Do tego doszedł czynnik trwającej ulewy, która utrudniła widoczność, a także prędkość, którą biegły oszacował na około 55 km/h. Dekoncentracja spowodowała, iż w porę nie zauważył zakrętu, skutkiem czego autobus najpierw „złapał” prawymi kołami pobocze, a następnie uderzył w betonowe bariery, przebił je i spadł. Był to wypadek o charakterze katastrofy w ruchu lądowym.

Epilog

Edmund B. został skazany na 3 lata więzienia. Uwzględniono jego sytuację rodzinną, przyznanie się do winy oraz wyrażenie żalu za to, co zrobił. Ustawą amnestyjną wyrok skrócono do 1,5 roku. Otrzymał także zakaz prowadzenia pojazdów mechanicznych na okres 3 lat. Niestety, nigdy nie poznamy dokładnej dokumentacji zdarzenia. Mimo, iż zostało uznane za „katastrofę w ruchu lądowym”, akta sprawy zostały w 2015 roku bezpowrotnie zniszczone.

Za swoją postawę po wypadku i niesienie pomocy, Teresa Lorenc na uroczystym apelu 1 września 1984 roku otrzymała od wojewódzkiego kuratora oświaty medal „Za ratowanie życia i ochronę mienia”, przyznany przez przewodniczącego Rady Państwa Henryka Jabłońskiego. Do dziś odczuwa skutki zdrowotne poniesione w wyniku wypadku.

Miejsce, gdzie doszło do tragedii, nie zostało w żaden sposób upamiętnione. Przez lata, także przed wypadkiem, panowało przekonanie, iż jest to swojego rodzaju „zakręt śmierci”. Do wypadków, w których ginęli tu ludzie, dochodziło praktycznie aż do końca lat 90. XX wieku, kiedy to zapadła decyzja o budowie kilometrowego odcinka nowej drogi, omijającej to miejsce. Od tej pory zakręt, na którym doszło do zdarzenia, znalazł się na uboczu jako droga dojazdowa. W 2017 roku w pobliżu pobudowano węzeł drogi ekspresowej S5, a część starej drogi E-83, gdzie doszło do wypadku, została rozebrana – kiedy wybudowano dalszy odcinek „ekspresówki”, stary przebieg DK5 stał się odcinkiem serwisowym – sam zakręt nadal istnieje.

*   *   *

Z tego miejsca pragnę bardzo podziękować wielu osobom, które w jakikolwiek sposób przyczyniły się do odtworzenia pamięci o powyższym zdarzeniu, dzieląc się zapamiętanymi przez siebie informacjami. Było to ważne z tego powodu, iż o tym wypadku nie wspominał nikt przez ostatnie trzy dekady. Osobno dziękuję asp. sztab. Adamowi Rakowskiemu za swoje wspomnienia. Wdzięczność kieruję także do pani Teresy Lorenc, bez której to relacji, historia tego zdarzenia nie zyskałaby tak żywego obrazu, jakim został on zapamiętany. Dziękuję także za pomoc pracownikom Zespołu Szkół Ponadgimnazjalnych w Kluczborku, którzy pomogli nawiązać kontakt, a także zeskanować zdjęcia z miejsca wypadku, podarowane przez panią Teresę Lorenc. Podziękowania należą się także licznym osobom, które zachowały w pamięci to zdarzenie i podzieliły się swoimi wrażeniami, pomimo iż upłynęło już tyle lat.

W artykule wykorzystano także informacje zawarte w tygodniku Przemiany Ziemi Gnieźnieńskiej nr 24 i 38 z 1984 roku, a także nr 7 z 1985 roku. Jeśli ktoś posiada zdjęcia z ww. zdarzenia, prosimy o kontakt: historia@gniezno24.com

Artykuł po raz pierwszy opublikowany 26 maja 2017 roku o godzinie 12:27. Zaktualizowany w 2023 roku.

#Tagi

W związku z dbałością o poziom komentarzy prowadzona jest ich moderacja. Wpisy mogące naruszać czyjeś dobra osobiste lub podstawowe zasady netykiety (np. pisanie WIELKIMI LITERAMI), nie będą publikowane. Wszelkie uwagi do redakcji należy kierować w formie mailowej. Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Subscribe
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Inline Feedbacks
View all comments



© Gniezno24. All rights reserved. Powered by Libermedia.