|  Rafał Wichniewicz  |  1 komentarz

Zapomniana katastrofa w przestworzach

Wizualizacja

Świadkami tego niespotykanego w dziejach naszego miasta zdarzenia było wielu gnieźnian i wojskowych, a na ratunek poszkodowanym ruszyli dosłownie wszyscy.

Był wtorek 31 stycznia 1933 roku. W kierunku Gniezna zmierzał wojskowy samolot dwupłatowy typu Breguet. Lot był rutynowy, a zgodnie z rozkazem, miał on zrzucić listy z meldunkami dla dowództwa 69. Pułku Piechoty. Pilotem samolotu był starszy strzelec Edward Szulc (korzystający tylko z drugiego imienia – Marian), a na tylnym siedzeniu towarzyszył mu obserwator podporucznik Dionizy Durko. Obaj byli doświadczonymi żołnierzami z 4. Pułku Lotniczego, stacjonującego w Toruniu. To właśnie stamtąd zmierzali do Gniezna w ramach rutynowej służby.

Koszary piechoty u zbiegu ul. Sobieskiego i Chrobrego, zostały wybudowane w latach 70. XIX wieku dla pruskiego wojska. Po odzyskaniu niepodległości, obiekty przejęło polskie wojsko. Budynki były bardzo charakterystyczne, a ich kompleks z daleka był świetnie zauważany przez pilotów wojskowych. Stąd też nigdy nie mieli problemu z ich odnalezieniem, a tym bardziej ze zrzutem przesyłek, jakich w ciągu roku było sporo. Ich dostarczanie było elementem szkolenia pilotów i stanowiło formułę kształcenia jednostek lotniczych, które w okresie pokoju wciąż musiały doskonalić swoje doświadczenie na różnych maszynach. W trakcie takich rutynowych zadań czasem jednak coś zawodziło, co nie zmienia faktu że lotnictwo, podobnie jak kawaleria, zawsze budziły zachwyt w cywilnej części społeczeństwa. 

Kiedy przed oczami obu lotników, znajdujących się na wysokości Jankowa Dolnego zamajaczyły z oddali wieże gnieźnieńskich kościołów i kominów fabrycznych, zaczęli obniżać samolot. Piloci nadlatywali od strony północno-wschodniej, jednak należało jeszcze wykonać manewr zawracający aeroplan, tak by w momencie przelotu nad koszarami i zrzucania meldunku, mieć możliwość wykonania swobodnego zwrotu w stronę Torunia. Była za dziesięć dwunasta, kiedy znaleźli się bezpośrednio ponad koszarami. Niskim i spokojnym lotem przelecieli jeszcze chwilę w dół, by mniej więcej pośrodku placu wyrzucić paczkę na małym spadochronie. Rutyna – można powiedzieć.

Kiedy zadanie zostało wykonane, Marian Szulc postanowił poderwać samolot, dodając mu jednocześnie więcej mocy potrzebnej do wzlotu. W tym momencie stało się coś nieoczekiwanego – silnik aeroplanu zaczął się krztusić, coraz bardziej wytracając prędkość obracania śmigieł. Lotnicy, widząc że sytuacja jest krytyczna, postanowili awaryjnie lądować na najbliższym wolnym miejscu. Niestety, było za późno, by zawrócić maszynę i posadzić ją na koszarowym dziedzińcu. Wszystko trwało ułamki sekund, w trakcie których aeroplan pokonał 150 – 200 metrów i w końcu silnik Bregueta zgasł. Samolot zaczął bezszelestnie ześlizgiwać się w dół, by po chwili wpaść w korkociąg i dosłownie runąć z ogromnym hukiem na teren ogrodu byłego szpitala świętojańskiego (dziś teren Policji) przy ul. Szpitalnej (obecnie ul. Jana Pawła II).

Wszystkiemu przyglądali się wojskowi znajdujący się na terenie koszar oraz przypadkowi mieszkańcy, którzy słyszeli niepokojące dźwięki terkoczącego silnika. Jako pierwszy na miejsce wypadku przybiegł Marian Balcerek oraz Paweł Fenger, uczniowie ogrodniczy ze znajdujących się po sąsiedzku ogrodów miejskich wraz z robotnikiem o nazwisku Fredyk. Po chwili na miejsce przybyli mieszkańcy z drugiej strony ogrodów, pracownicy warsztatów Kolskiego, znajdującego się przy ul. Trzemeszeńskiej (dziś ul. Wyszyńskiego). Wszyscy razem zaczęli akcję ratunkową, nie czekając aż przybędzie jakaś pewniejsza pomoc.

Tor lotuO szczęściu w nieszczęściu mogli mówić obaj lotnicy. Obserwator Dionizy Durko, widząc że sytuacja jest katastrofalna, wyswobodził się z pasów zabezpieczających i na wysokości około 30 metrów wyskoczył z aeroplanu. Jego upadek zamortyzowały drzewa i krzaki, w których go znaleziono. Marian Szulc po uderzeniu samolotu w ziemię, został przygnieciony silnikiem maszyny. Zanim jednak oswobodzono go spod niego, trzeba było niektóre elementy mechanizmu pociąć, by można było bezpiecznie uwolnić nieszczęsnego pilota.

Pierwszym wojskowym, który dotarł na miejsce wypadku, był major Wacław Szyler. Zatelefonował on na pogotowie, które po przybyciu natychmiast zabrało nieprzytomnego Mariana Szulca do szpitala miejskiego. Był on najpoważniej ranny, miał złamane podudzie, kość nosową oraz liczne obrażenia wewnętrzne. Dionizy Durko, mimo upadku z dużej wysokości, był tylko poobdzierany i poobijany, a jego życiu nie zagrażało niebezpieczeństwo. Mimo to, również on trafił do szpitala przy ul. 3 Maja.

W kilka minut po katastrofie, na miejsce przybyły oddziały żołnierzy i żandarmerii. Wojskowi odsunęli licznych gapiów, coraz liczniej przybywających z różnych zakątków miasta. Wszyscy chcieli zobaczyć zdruzgotany samolot, więc wchodzili na teren Rzeźni Miejskiej i podwórka domów od strony ul. Trzemeszeńskiej. Teren musiano odgrodzić, a na miejsce wypadku przybył również generał Tadeusz Malinowski, dowódca 17 Wielkopolskiej Dywizji Piechoty. Z Gniezna wykonano wkrótce kilka telefonów i wezwano z Torunia komisję śledczą, która przybyła następnego dnia rano do Grodu Lecha.

W dzienniku „Lech” podziwiano postawę pilotów, którzy do końca chcieli bezpieczne wylądować z dala od zabudowań i ulic. Samolot runął 15 metrów od dawnego budynku szpitalnego, w którym znajdował się dom dla księży emerytów. Prasa podkreślała, że gdyby nie manewry doświadczonych pilotów, mogłoby dojść do większej tragedii. Bohaterską postawę podkreślano także wyczynem Dionizego Durko, który odważył się wyskoczyć z samolotu. Po jego oprzytomnieniu, pierwszymi słowami jakimi się skierował do obecnych, było pytanie o stan zdrowia jego kompana. 

Ostatecznie stwierdzono, że przyczyną wypadku był defekt silnika. W tamtych czasach do wypadków lotniczych dochodziło dość często – głównie zawodził sprzęt, często przestarzały, wielokrotnie remontowany i przerabiany na potrzeby dalszego szkolenia. Bycie pilotem wymagało więc odwagi i umiejętności, które były wysoko cenione w wojskach II Rzeczypospolitej. Echa zdarzenia, jakie miało miejsce w Gnieźnie jednak przepadły w mroku dziejów – nie da się ukryć, że okres międzywojenny był świadkiem różnych wypadków lotniczych, czego dowodem są bohaterowie powyższego zdarzenia. Dlaczego? Obaj piloci nie dożyli wojny…

Starszy strzelec Edward Marian Szulc, po odratowaniu życia i dłuższej rekonwalescencji, również powrócił do macierzystej jednostki w Toruniu. Zginął 27 marca 1936 roku, w trakcie ćwiczeń odbywających się koło Bydgoszczy. W trakcie spadania samolotu, udało mu się wyskoczyć z maszyny, jednak jego spadochron nie zdołał się otworzyć. Przyczyną wypadku było… zatrzymanie pracy silnika w trakcie lotu. Lotnik spoczął na cmentarzu św. Józefa w Łodzi.
Dionizy Durko
Podporucznik Dionizy Durko po wyleczeniu kontuzji, powrócił do czynnego latania. 11 maja 1935 roku, w trakcie ćwiczeń zespołowych w powietrzu, zderzył się z samolotem pilotowanym przez Władysława Gnysia (znanego później pilota, który zestrzelił pierwsze niemieckie samoloty we wrześniu 1939 roku, a także był uczestnikiem Bitwy o Anglię). W wyniku tego wypadku Dionizy Durko zginął na miejscu. Został pochowany na cmentarzu prawosławnym w Chełmie.

#Tagi

W związku z dbałością o poziom komentarzy prowadzona jest ich moderacja. Wpisy mogące naruszać czyjeś dobra osobiste lub podstawowe zasady netykiety (np. pisanie WIELKIMI LITERAMI), nie będą publikowane. Wszelkie uwagi do redakcji należy kierować w formie mailowej. Zapraszamy do kulturalnej dyskusji.

Subscribe
Powiadom o
guest
1 Komentarz
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
Michał
Michał
15/01/2024 09:56

Szanowny autorze artykułu,
To nie był ppor.pil. Władysław Gnyś, który zestrzelił niemiecki bombowiec ( tak jeden, który zderzył się z drugim) 01.09.1939 r. tylko wiele lat starszy wuj również pilot o takich samych inicjałach.



© Gniezno24. All rights reserved. Powered by Libermedia.