Był 1907 rok, kiedy nad Kowalewem, malowniczej wsi nad Jeziorem Dziadkowskim (ob. gmina Mieleszyn), przeleciał samolot. Obserwował go 6-letni Staś. To był przełomowy moment w życiu chłopca – uradowany zobaczeniem aeroplanu pobiegł szybko do domu i powiedział do matki, także przyglądającej się przelotowi maszyny: – Jak będę duży, to zostanę pilotem! Marta Brenk tylko się uśmiechnęła i pogłaskała po głowie syna, odbierając jego słowa jako wytwór dziecięcych chwilowych zachcianek. Podobnie myślał jego ojciec – także Stanisław. Wszak samoloty były wciąż nowinką techniczną i na wszystkich ich widok robił wrażenie.
Być może tak wyglądała scena, która zaważyła na dalszych losach Stanisława Brenka. Obraz aeroplanu chłopiec nosił w sobie przez wiele lat. Uwagi o swoich lotniczych planach czynił nieustannie, także w okresie dojrzewania, ale jego pomysłów nikt nie traktował poważnie. Zainteresowanie latającymi wehikułami na pewno zwiększyło się w okresie I wojny światowej, jednakże w końcu nie było mu dane nimi latać…
Z Kowalewa młody Stanisław Brenk udał się po naukę do gimnazjum w Trzemesznie, a następnie do Gniezna. Prawdopodobnie jednak nie ukończył nauki, gdyż nie widnieje na liście abiturientów tutejszego gimnazjum. Być może wpływ miała na to panująca akurat zawierucha wojenna. Wiadomo za to iż mając 18 lat wstąpił do młodej armii polskiej, jako szeregowy piechoty. Jak później wspominał, w lipcu i sierpniu 1920 roku brał udział w walkach w wojnie polsko-bolszewickiej już jako żołnierz oddziału aeronautycznego.
Wyżej niż inni
Swoją przyszłość postanowił związać z wojskiem, dlatego chcąc się dalej szkolić, udał się do szkoły podchorążych, po której szybko – kiedy tylko nadarzyła się okazja – wstąpił regularnych do oddziałów balonowych. Cóż pchnęło młodego chłopaka do kosza, zamiast za stery samolotu? Najpewniej wpływ miała na to jego matka, która nie chciała, by syn był pilotem aeroplanów. Zwykła troska o życie Stanisława nie była wcale nieuzasadniona. Początek lat 20. to rodzenie się polskiego lotnictwa, które korzystało często ze zdobycznych lub podarowanych przez zachodnie kraje maszyn, a które często były przestarzałe lub zawodne. Młody Brenk skierował więc swoje spojrzenie na nieco bardziej bezpieczny – przynajmniej z pozoru – typ lotnictwa. Balony, które były wykorzystywane w celach militarnych, służyły jako zapory przeciwko samolotom czy punkty obserwacyjne. Od pilotów tych podniebnych stanowisk wymagano także sporo odwagi, bowiem jakiekolwiek uszkodzenie powłoki powodowało opadanie – w warunkach wojennych przestrzelony balon zazwyczaj bardzo szybko tracił wysokość, co często kończyło się śmiercią pilota.
Na początku swojej kariery wojskowej Stanisław Brenk związany był z jednostką w Poznaniu, z której to w 1929 roku został przeniesiony do Torunia. Była to jednostka, w której rodziły się przyszłe asy polskiego lotnictwa balonowego. Dość dodać, że służył tu m.in. ppłk Franciszek Hynek, baloniarz znany już przed wojną, który karierę kontynuował także po 1945 roku (to jego imię nosi stadion miejski przy ul. Wrzesińskiej w Gnieźnie).
Warto tu dodać pewną istotną dygresję. Zawody balonowe w latach 20. i 30. cieszyły się równie wielką popularnością, jak dziś wyścigi F1 czy Rajd Dakar. Był to sport wyjątkowo widowiskowy (przynajmniej przy starcie), a do tego bardzo ryzykowny dla zawodników. Relacje z tego typu imprez, a także przebiegu wyścigów balonowych, były na bieżąco relacjonowane w prasie i radiu. Żołnierze szkolący się w batalionach balonowych wzmacniali polską reprezentację, a w zasadzie byli jej trzonem. Stanisław Brenk nie był wcale gorszy i sam częstokroć brał udział w różnego rodzaju konkursach. Jednymi z nich były organizowane w 1926 roku Krajowe Zawody Balonowe o Puchar Przechodni im. Płk. Aleksandra Wańkowicza, na których Stanisław Brenk wraz z Jerzym Kowalskim, jeszcze reprezentując Wielkopolskę, zwyciężyli w balonie Poznań, pokonując z Warszawy dystans 234 kilometrów. W kolejnych latach przybrany gnieźnianin – wszak można go tak zatytułować zważywszy na to iż najbliższa rodzina częściowo przeniosła się z Kowalewa do Gniezna – brał udział w licznych innych konkursach balonowych. Zdarzały się też upadki, po których Stanisław długo dochodził do zdrowia. Najbardziej jednak w pamięci jemu oraz wielu ówczesnym mieszkańcom Gniezna zapadła eskapada z 1936 roku…
Z wiatrem!
Puchar im. Gordon-Bennetta był jedną z najbardziej renomowanych nagród, jakie przyznawano sportowcom balonowym. Zawody te, wymyślone przez amerykańskiego milionera Jamesa Gordona Bennetta, odbywały się już od 1906 roku. Zwycięstwo i zdobycie tytułu najlepszej ekipy było marzeniem każdej reprezentacji.
W 1936 roku po raz trzeci z kolei organizatorem zawodów była Polska. W wyścigu brało udział kilka drużyn, przy czym trzy były z Polski. Balonem „Warszawa II” sterował płk. Hynek, „Polonia II” przypadła płk. Burzmińskiemu, a balon „LOPP” – por. Stanisławowi Brenkowi i towarzyszącemu mu kpt. Antoniemu Januszowi. Warto dodać, że Liga Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej, która wsparła budowę balonu, była jedną z największych przedwojennych organizacji społecznych – stąd też, jak przyznawał później gnieźnianin w swoich wspomnieniach, zaszczytem dla obu pilotów było lecieć pod takim szyldem.
W szranki z trzema polskimi załogami stanęły jeszcze ekipy niemieckie z balonami „Deutschland”, „Sachsen” i „Augsburg”, Belgowie z „Belgicą” i „Bruxelles”, Francuzi w „Maurice Mallet” i Szwajcarzy w „Zurich III”. Konkurencja była silna i o wiele lepiej wyposażona od polskiej, a jednak gospodarze nie tracili ducha i w atmosferze przyjaźni wszyscy baloniarze ze sobą rozmawiali o posiadanym ekwipunku czy różnych rozwiązaniach technicznych.
Jeszcze na dwa dni przed startem prognozy wskazywały, że uczestnicy konkursu skierują się na południe w rejon Grecji i Turcji. W dniu startu jednak pogoda nieoczekiwanie zmieniła się i wiatr skierował się z zachodu na wschód, a to oznaczało iż balony polecą w rejon ZSRR. Nikogo to jednak nie wzruszyło, gdyż poprzednie dwie „polskie” edycje Gordon-Bennetta także kierowały się na wschód.
Byle nad ziemią
Niedziela 30 sierpnia w Warszawie przywitała uczestników wietrznym porankiem. Pogoda, początkowo niespokojna, bardzo szybko się poprawiła i nad Polami Mokotowskimi zaświeciło słońce. Załogi balonów jeszcze raz sprawdzały cały ekwipunek zgromadzony w koszach i kontrolowały stan niepełnych jeszcze powłok, kołyszących się na delikatnym zefirze. Co zabrali lotnicy LOPP? Między innymi 12 butli tlenowych (każda po 5 kg), 62 worki piasku (łącznie 930 kg), skromne zasoby żywnościowe, urządzenia pomiarowe, odbiornik i inne przedmioty pierwszej potrzeby.
Balony startowały według wylosowanej kolejności, a kosz Stanisława Brenka i Antoniego Janusza miał poderwać się jako ostatni: – Słyszymy teraz wyraźnie owacje, jakimi rozentuzjazmowana publiczność żegna startujące balony. Słuchamy poważnych melodyj hymnów narodowych, towarzyszących odlotom naszych zagranicznych kolegów – wspominał gnieźnianin. Balon LOPP wystartował o godzinie 17:57 i natychmiast wzbił się wysoko w powietrze.
Po dwóch godzinach lotu ekipa minęła Siedlce, a o godzinie 4:00 rano, na wysokości kilometra przeleciała nad granicą Polski z ZSRR. Wiatr zmienił w międzyczasie kierunek i balon skierował się na północny-wschód. Nieustannie psująca się pogoda sprawiła, że Polacy zaryzykowali utratę balastu i wynieśli się na wysokość 4 kilometrów. Ucieczka była jednak krótka i po chwili zniknęli w gęstych chmurach, spowijających całe niebo. Wtedy zaczynają się ich kłopoty.
Błądząc we mgle
Lotnicy przelatując przez chmury tracili orientację w terenie. Gromadzący się na powłoce śnieg topniał i zalewał im kosz, powodując przemoczenie map i uszkodzenie odbiornika, który umożliwiał kontakt z krajem. W końcu opuścili się na tyle nisko, by uzyskać jakieś rozeznanie co do lokalizacji – na próżno. Chmury i mgły spowijające cały obszar skutecznie utrudniały weryfikację zauważonych fragmentów terenu. Tu słyszą przejeżdżający pociąg, tam gdzieś samochody na drodze. W pewnym momencie przelatują nad dużym miastem i nadal nie wiedzą jakim – Moskwa? Twer? – pytają siebie. W końcu zdezorientowani zrzucają kolejne balasty i wznoszą się na 5 kilometrów w górę, gdzie przemoczeni odczuwają silny ziąb panujący na tej wysokości. Tak upłynął im cały poniedziałek 31 sierpnia. Kiedy w nocy dostrzegają gwiazdę polarną, Stanisławowi udaje się dokonać pomiaru położenia, jednak niewiele to im pomaga. Sytuacja zmienia się nad ranem.
We wtorek 1 września o godzinie 4:00 rano, po 9-godzinnej podróży przez chmury, w końcu opadają na tyle nisko, by zobaczyć ziemię: – Mkną pod nami bagna i lasy, to znów na przemian wchłaniają nas obłoki, z których nagły poryw wiatru ciska nas na jakieś kępy, pokryte rdzawo-żółtym sitowiem – wspomina Stanisław. Orientacji na mapie jednak nie odnajdują. Notatki, które do niedawna sporządzali z pełną szczegółowością, stają się coraz bardziej lakoniczne.
Przemoczenie całego kosza i przemęczenie lotników daje się powoli we znaki. Była 8:00 rano, kiedy… – Lecimy dość nisko z szybkością 60 km na godzinę. Wysokościomierz wskazuje od 400 do 500 metrów. Nagle wśród chmur, tuż przed nami, najnieoczkiwaniej wyrastają jakieś drzewa. Wichura pędzi nas wprost na ścianę lasu, jak gdyby zawieszonego w powietrzu. Chwytamy co jest pod ręką i wyrzucamy za burtę worki, butle z tlenem. Zanim dostaliśmy się do naszych zapasów balastu, zawieszonych po zewnętrznej stronie, kosz nasz wali już w drzewa, łamiące się łoskotem. Gwałtowny wstrząs rzuca nas na burtę, która nagle znika gdzieś pod nami. Trzymamy się kurczowo olinowania, podczas gdy kosz ślizga się bokiem po wierzchołkach trzeszczących drzew, obalając całe pnie, odłamując grube konary (…). W końcu balon rozszarpuje się na drzewach, a lotnicy w koszu zawisnęli dwa metry nad ziemią. Dokładnie po 38 godzinach i 2 minutach od startu z Warszawy.
Świat jest mały
Gdzie są? Nie wiadomo. Po wyskoczeniu z kosza lotnicy odkrywają, że znajdują się w podmokłym lesie – nogi zapadają się po kostki. W tych warunkach, wiedząc iż lecąc od rana, nie widzieli żadnych domostw, są bezradni. Nie załamując się, postanawiają szukać pomocy i ruszają w drogę. Robią pamiątkowe zdjęcie zniszczonego balonu, zabierają zapasy żywności, pistolet i ruszają w drogę.
To, co ich spotkało w kolejnych dniach, było prawdziwą robinsonadą. Nie mając żadnych map, błądzili po bezkresnych lasach w poszukiwaniu jakiegokolwiek śladu bytności człowieka. Spotykają jedynie przeszkody w postaci moczarów, przez które muszą raz po raz zawracać, a jedyną oznaką życia jest dzika zwierzyna. Kiedy w końcu trafiają na rzekę, która mogłaby ich doprowadzić do jakiejś osady, poruszają się wzdłuż niej. Trafiają na opuszczone domy chłopskie, w których jednak nie da się znaleźć schronienia przed zimnem. Dokucza im deszcz i zmniejszające się racje żywnościowe. Troszczą się o ostatnie suche zapałki i dzielą się papierosami, które koją ich nerwy.
Po pięciu dniach wędrówki w końcu trafili do pierwszej zamieszkałej osady. Kiedy Rosjanie ich zobaczyli, byli raczej wystraszeni widokiem nieznajomych. – Chaditie siuda, towariszczi. My polskije lotcziki. My etranżery – mówili do tubylców lotnicy. W końcu obawy udało się przełamać i miejscowi ugościli Polaków tym, czym mieli – nie było tego jednak za wiele. Goście dowiedzieli się, że gospodarze są częścią kolektywu miejscowego Sielsowietu (jednostki administracyjnej w pierwszych latach ZSRR). Okazało się też, że znaleźli się 100 kilometrów od Morza Białego, a od Moskwy około 1500 kilometrów.
W niedzielę 6 września jeden z Rosjan przepłynął z lotnikami łodzią do Nosowszyny – najbliższej wsi w regionie, oddalonej o 13 kilometrów. Ostatni odcinek pokonali pieszo, gdzie napotykali przewodniczącego Sielsowietu. Podchodził z dystansem do Polaków, gdyż brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej, walczył pod Łomżą i trafił do niewoli, gdzie zmarło wielu jego kolegów. W końcu okazało się, że trafił do obozu w Strzałkowie niedaleko Słupcy. Kiedy tylko przewodniczący usłyszał iż jeden z lotników pochodzi spod Gniezna, ucieszył się, gdyż znał ten region. Po dotarciu do Nosowszyna, lotnicy mieli już pewien ogląd na to, jak wygląda życie zwykłych obywateli w ZSRR.
Inny świat
Poza gościnnością miejscowych, którzy przyjęli polskich baloniarzy jak tylko potrafili, Stanisława szczególnie zaskakiwała otaczająca ich sowiecka rzeczywistość. Gnieźnianin wspominał, że trafiając do wspomnianej wsi, zauważył cerkiew. Zapytał miejscowych o to, czy jest w niej jeszcze pop, na co miejscowi odpowiedzieli mu iż przepędzili go. Mimo to, odwiedzając wiejskie chaty w każdej napotykają, obok portretów Lenina, Stalina i Woroszyłowa, także święte ikony. Potem były tłumaczenia – że starsi jeszcze tak, ale młodzi już nie wierzą w Boga, a dzieci są niechrzczone. Obraz sowieckiego życia buduje w obserwatorze także system pracy – chłopów pracujących w kolektywie i odkładających pieniądze do wspólnej kasy.
W tym wszystkim jednak nie zapomnieli o najważniejszym – mijał już tydzień od startu balonu, a ich rodacy cały czas nie wiedzieli nic o ich losach. Udało się jednak załatwić posłańca, który pokonał 120 kilometrów rzeką, pieszo i konno, zanim dotarł po trzech dniach do telegrafu w Małaszujce leżącej nad Morzem Białym.
W międzyczasie we wsi pojawił się Mikołaj Iwanowicz Apuchtin, student geologii na uniwersytecie w Leningradzie, który badał okolice w ramach zleconego mu zadania. Poznał lotników i wtedy ci, przyglądając się posiadanym przez naukowca mapom dowiadują się, że mieli sporo szczęścia wybierając taką drogę wędrówki, jaką podjęli po wypadku. W innym przypadku prawdopodobnie przepadliby w bezludnych obszarach rosyjskiej tajgi.
Czas wracać
W trakcie pobytu w Nosowszynie zorganizowali szybką ekspedycję do miejsca upadku balonu, aby go odpowiednio zabezpieczyć przed zniszczeniem. Po drodze z podziwem obserwowali, jak miejscowi bez problemu orientowali się w lesistym terenie i radzili sobie z każdą napotkaną przeszkodą. Na miejsce dotarli tydzień po upadku. W planie było, żeby powłoka i kosz wraz z zawartością przeleżały mroźną zimę i by w przyszłym roku udało się je przewieźć z powrotem do kraju (czy się to ostatecznie udało – nie wiadomo). Po tym, kiedy tego dokonali, rozstali się w połowie drogi – Rosjanie powrócili do swojej wsi, a lotnicy wraz z Mikołajem Apuchtinem i miejscowym tubylcem udali się w dalszą drogę.
Kiedy w piątek 11 września dotarli do Kałgaczikha, leżącej kilkadziesiąt kilometrów od Morza Białego udało im się odsłuchać na naprawionym odbiorniku audycji polskiego radia – podają w nim iż do Warszawy dotarł telegram z informacją o ich odnalezieniu. Wreszcie byli spokojni – o ich losach wiedzieli już najbliżsi oraz wszyscy rodacy.
Kałgaczychę opuścili 14 września, skąd udali się w kierunku wskazanego im polowego lotniska w Peringozero. Tam czekali na nich sowieccy lotnicy, którzy zostali wysłani na pomoc po tym, jak na Sowietów naciskały władze polskiej ambasady. W końcu, 16 września polecieli dwoma samolotami w kierunku Archangielska. To stamtąd, po przywitaniu przez miejscowe władze, zostali wysłani pociągiem do Polski, po drodze zahaczając o Moskwę.
Kontrasty
W ostatnich dniach swojej tułaczki Polacy mieli ponownie okazję poznać prawdziwy obraz ZSRR. Jeszcze przed wyruszeniem samolotem do Archangielska poznali Niemca z południowej Rosji, który najpewniej został zesłany na północ. Nie mogli z nim spokojnie porozmawiać, gdyż odgonił go jeden z miejscowych. Później, kiedy już byli w drodze podróżnej pociągiem, poznawali prozę życia obywateli ZSRR – mocno zindoktrynowanej ideologią komunistyczną. Obraz ten bardzo im kontrastował z inną sytuacją: – Do najsmutniejszych wspomnień podróży do Moskwy należy spotkanie z pewnym Polakiem, który wracał z wysp Sołowieckich, dokąd go wysłano jako podejrzanego o działalność antybolszewicką. Wracał na Krym do swojej żony po czterech latach katorgi. Był bardzo przygnębiony, gdyż nie wie, co się dzieje z żoną. Biada, że nie miał od niej przez cały czas żadnej wiadomości, że przepadła mu w Rosji także siostra, od której również nie otrzymał znaku życia. Z bólem wspomina swoją matkę, która pozostała w Polsce i po której od roku 1918 przepadł wszelki ślad – wspomina później Stanisław Brenk.
Z Moskwy, po ugoszczeniu przez miejscową ambasadę polską, baloniarze wyjechali 21 września w kierunku utęsknionego kraju. Ich drogę powrotną przez Europę Wschodnią na bieżąco relacjonowały wszystkie polskie dzienniki i inne czasopisma. Dość dodać, że na trzeci dzień po nadaniu telegramu z Rosji, do lotników przyszedł posłaniec z telegramem od krakowskiego Ilustrowanego Kuriera Codziennego. Zaskoczeni adresaci, którzy odebrali wiadomość na takim bezludziu odczytali, że redakcja proponuje im zakup pamiętników z wyprawy na wyłączność. Widać, determinacja w pogoni za materiałem była domeną środowiska dziennikarskiego jeszcze przed wojną…
– Wjeżdżamy na stację graniczną Stołpce. W słoneczne południe na nasze spotkanie wyległo dosłownie całe miasto, wiwatując na naszą cześć, witając nas tak serdecznie, że z trudem opanowywaliśmy wzruszenie. To samo spotkało nas w Wołkowysku, Słonimie, Białymstoku, w Warszawie. Najwspanialej jednak i najserdeczniej witał nas nasz kochany Toruń… – wspominał ostatnie godziny podróży gnieźnianin. Zaraz po powrocie do kraju obaj piloci zostali odznaczeni przez Ministra Komunikacji – kpt. Antoni Janusz otrzymał drugi w swoim życiu Złoty Krzyż Zasługi, a por. Stanisław Brenk Srebrny Krzyż Zasługi.
Przegrani zwycięzcy
Zaginieni baloniarze nie wygrali zawodów. Zwycięzcą okazała się być ekipa z Belgii, która przeleciała 1715 kilometrów i opadła zaledwie dwieście kilometrów dalej od Polaków. Ci zaś pokonali w balonie LOPP 1534 kilometry, zajmując tym samym drugie miejsce. Ich przegraną przesłoniła jednak historia ich zaginięcia, wędrówki przez tajgę i szczęśliwe odnalezienie oraz powrót do kraju.
Na Stanisława Brenka w Gnieźnie czekała matka, która zamieszkiwała przy ul. 3 Maja. Po odnalezieniu załogi LOPP, rodzicielkę odwiedził redaktor miejscowego dziennika Lech: – Pani Brenk z radosnem wzruszeniem opowiada mi o tem, jak słuchając codziennie audycji i komunikatów radiowych usłyszała wczoraj szczęśliwą nowinę o tem, że jej syn żyje i czuje się dobrze. W czasie tego tygodnia niepewności przechodziła kochająca matka istne katusze. Codziennie modliła się gorąco o odnalezienie syna (…).
Porucznik odwiedził dom rodzinny 11 października 1936 roku. Poza tym, że spełnił swój synowski obowiązek, został także przyjęty przez mieszkańców Gniezna i odwiedził w godzinach popołudniowych trwającą akurat wystawę ogrodniczą, gdzie przemówił do zgromadzonych. Później przyjechał do Grodu Lecha ponownie w grudniu na święta Bożego Narodzenia. Przy okazji spotkał się z miejscowym oddziałem LOPP. O czym rozmawiał z gnieźnianami? Zapewne o przygodach, jakie spotkały go w trakcie wspomnianej podróży. W 1937 roku wydał on nakładem Zarządu Głównego Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej książkę „Balonem „LOPP” nad Morze Białe”, dedykując ją młodym entuzjastom lotnictwa.
Antoni Janusz startował w zawodach o Puchar Gordona Bennetta jeszcze dwukrotnie w 1937 i 1938 roku. We wrześniu 1939 roku udało mu się opuścić kraj przez granicę z Rumunią i trafił do Francji, a następnie do Wielkiej Brytanii. Tam był pilotem w 301. dywizjonie bombowym. Raniony, służył potem w 138 dywizjonie. Po wojnie szkolił młodych lotników, ożenił się i osiadł na stałe w Londynie. Ponownie Polskę odwiedził w 1960 roku, a kiedy w 1983 roku (pierwszy raz po wojnie) reaktywowano zawody o Puchar Gordona Bennetta, osobiście wręczył tę nagrodę zwycięzcom wyścigu. Zmarł w sierpniu 2000 roku w Londynie w wieku 98 lat. Zgodnie z jego wolą prochy zostały przewiezione do Polski i pochowane w rodzinnym Jarocinie.
Co się działo ze Stanisławem Brenkiem? Po wydarzeniach z rosyjskiej tajgi jego historia nieco niknie w mroku dziejów. Nie startował już w zawodach o Puchar Gordona Bennetta. Wiadomo iż we wrześniu 1939 roku jako kapitan obserwator balonowy dowodził 2 kompanią balonów obserwacyjnych, przydzielonej do Armii „Prusy”. Nie wiadomo, jak udało mu się opuścić okupowany kraj, natomiast w trakcie kolejnych lat wojny służył w brytyjskich siłach powietrznych jako adiutant stacji w 306 dywizjonie myśliwskim, gdzie dorobił się stopnia majora.
Po II wojnie światowej prawdopodobnie nie wrócił do Polski i wraz z żoną wyemigrował do Kanady, gdzie zmarł 22 września 1967 roku w wieku 65 lat, dokładnie w 31. rocznicę powrotu do kraju po „rosyjskiej robinsonadzie”. Jego żona Ludomiła z domu Ulanowska przeżyła go o ponad 40 lat i zmarła w 2010 roku w wieku 100 lat. Ich wspólny grób znajduje się na cmentarzu Woodland w Kitchener w prowincji Ontario.