Trójka zakrystian wyszła z jednej z kolegiat, stojących na Wzgórzu Lecha, tuż za kościołem św. Jerzego. Pospiesznie przeszli w panującym jeszcze mroku do bazyliki, by otworzyć ją dla wiernych. Był czwartek 20 marca, a o 7 rano proboszcz zamierzał odprawić poranną mszę świętą w kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej. Codziennie rytuał był ten sam – otwarcie świątyni, przygotowanie do porannej liturgii, pilnowanie kościoła, a przeważnie całość urozmaicały wycieczki, które trzeba było także oprowadzić po świątyni.
Także i tego poranka wykonywano wszystko dość machinalnie, nie zwracając uwagi na panujący zresztą niewielki bałagan. W świątyni trwał bowiem remont i wszędzie stały rusztowania lub odłożone leżały rzeczy robotników. Tuż przed ustaloną godziną, w świątyni pojawił się proboszcz – ks. kan. Zenon Willa, który po przebraniu się w szaty liturgiczne i zabraniu ze sobą kielicha, udał się do kaplicy. Nabożeństwo, odprawione w samotności szybko się skończyło, dlatego już wkrótce kapłan wyszedłszy z zakrystii, udał się na swojego rodzaju inspekcję prac prowadzonych w bazylice. Stojąc w pobliżu ołtarza głównego, przy którym kręcili się już robotnicy zaczynający pracę, jego uwagę zwróciła jakaś nienaturalność kształtów sarkofagu św. Wojciecha przykrytego na czas remontu folią. Miała zupełnie inne ułożenie, niż miało to miejsce wczoraj, przedwczoraj czy tydzień temu. Rozmawiając jednocześnie z pracownikami i zdzierając folię, wszystkim ukazał się dramatyczny widok…
Barbarzyństwo w świątyni
Na miejsce przyjechała wezwana milicja. Funkcjonariusze wiedzieli jedynie, że doszło do nietypowego zdarzenia, ale nawet i na nich, kiedy już dotarli na miejsce, zastany widok budził grozę. Do świątyni wpuścił ich jeden z zakrystian, bowiem pierwszą decyzją jaką podjęto po odsłonięciu trumienki, była zamknięcie katedry oraz powiadomienie biskupa. Milicjanci od razu przystąpili do wstępnych przesłuchań zarówno ks. Zenon Willa, jak i obecnych robotników czy zakrystian. Poinformowano od razu komendę o tym, co zastano na miejscu. Było jasne, że sprawca lub sprawcy przybyli tu w jednym celu – kradzieży. Świadczyło o tym zniszczenie trumienki poprzez wyrwanie wieka z leżącą postaci świętego, odłamaniu kilku aniołów, a także wszystkich skrzydeł orłom podtrzymującym relikwiarz. Zaciekłość w rwaniu srebra była widoczna także na wieku trumny, skąd zabrano kolejny fragment blachy. Dodatkowo włamano się do kapitularza, gdzie rozbito skarbonę oraz do innej kaplicy, gdzie wyłamano zamek do tabernakulum.
Takiego świętokradztwa katedra nie widziała od czasów wojny, kiedy to zdewastowali ją Niemcy zamieniając na salę koncertową, a później Rosjanie podpalając ją bez powodu. Trumienka wówczas szczęśliwie ocalała, ale kradzież w świątyni zdarzyła się także w okresie międzywojennym. Była ona o wiele zuchwalsza, bowiem w biały dzień okradziono skarbiec katedralny, skąd zniknął inny srebrny relikwiarz – sprawców zdarzenia z 1923 roku nigdy nie odnaleziono (zobacz także: „Zbrodnia opadłej kreatury”).
Milicjanci na miejscu pytali o wszystko – co, kto, jak, gdzie? – każdego z obecnych i mających dostęp do świątyni. Szukano podejrzanych – a to fotografa, który pojawił się tu kilka dni temu, a którego interesowały najcenniejsze zabytki, mające trafić do publikacji. Być może któryś z robotników? Prace remontowe w świątyni trwają od ponad roku, wobec czego, każdy mógł wymyślić jakiś plan działania… Tymczasem wiadomość o kradzieży bardzo szybko rozeszła się po Gnieźnie. Notatka trafiła jeszcze na świąteczną rozkładówkę lokalnego tygodnika, który kierowany był już do druku. Informacja wstrząsnęła gnieźnianami, którzy w nadarzającej się chwili przychodzili na Wzgórze Lecha. Niektórzy zapalali znicze w geście solidarności, padały hasła o prowokacji służb czy zuchwalstwie złodziei i, rzecz jasna, braku działań ze strony milicji.
Z chęci zysku, bez refleksji
Kiedy zauważono kradzież, pociągiem zbliżającym się do Gdańska podróżowali bracia Krzysztof i Marek M. oraz Waldemar B. Na półkach przedziału spoczywały torby sportowe, wypełnione skradzionym srebrem, wciąż jeszcze jednak zachowanym w pierwotnym kształcie. Już jednak planowali, w jaki sposób pozbędą się cennego towaru. To był ich pierwszy, tak duży wyskok, ale sami na koncie mieli już liczne przestępstwa i płynące z tego tytułu odsiadywanie kary. Byli młodzi, mieli od 21 do 23 lat, bezżenni, słabo wykształceni i nieoczytani.
Najpierw postanowili, że swoją zdobycz muszą przetopić w jakimś ustronnym miejscu, zapewne za pomocą palnika, a potem się jakoś towaru pozbędą, sprzedając spekulantom. Z tymi ostatnimi nie byłoby problemu, jednak trzeba było uważać. Wieźli ze sobą, jak się później okazało, ponad 26 kilogramów srebra i taka ilość mogłaby budzić oczywiste zastrzeżenia. Byli jednak ku temu zdeterminowani, kierując się przede wszystkim chęcią szybkiego zarobku.
W odnalezieniu dobrego miejsca – garażu, gdzie przetopiono srebro, pomógł im Piotr N. 33-letni gdańszczanin, stolarz z zawodu, nieco lepiej wykształcony od pozostałej trójki. To on zainspirował młodych do kradzieży. Najpierw jednak miał być to lichtarz, także wykonany ze srebra. Dwa tygodnie przed kradzieżą grupa bez Piotra N. odwiedziła Gniezno. Kilkukrotnie okrążyli świątynię, weszli do środka i udawali zwiedzających. Wówczas padła też decyzja, że lepszym łupem będzie trumienka św. Wojciecha. Już wcześniej w toku przygotowań, Piotr N. pokłócił się z pozostałymi i ostatecznie odpadł od udziału w akcji.
Znalezisko
Śledztwo nabierało tempa, a śladów było sporo – łomy, liny, ślady papilarne, ślady butów. Powołany specjalnie w tym celu zespół w Komendzie Głównej Milicji Obywatelskiej, zgromadził wokół siebie analityków, mogących nadać pracom odpowiedniego tempa. Zaczęto sprawdzać osoby podejrzane, które znane były kryminalnym z kradzieży w miejscach świętych. Dość nieoczekiwanie nadeszła informacja i to spod samej katedry, że w jej pobliżu odkryto fragment tułowia postaci świętego. Spoczywał on w pryzmie piasku, który był wykorzystywany do trwającego remontu, a odnalezienia dokonać miał 15-letni gnieźnianin, uczeń Zespołu Szkół Zawodowych nr 2. Za swoje przypadkowe odkrycie był on później wielokrotnie nagradzany.
Tymczasem milicjanci mieli kolejny trop – zauważono, że miejsce znaleziska było oznaczone, a to świadczyło o tym iż złodzieje planowali wrócić po, najwyraźniej zbyt ciężki, fragment srebra. Dodatkowo nosił on ślady dewastacji za pomocą ostrych narzędzi, co pokazuje iż przestępcami kierowała tylko i wyłącznie determinacja w celu zdobycia srebra. Od tułowia oderwana była głowa, ręce, pastorał i inne elementy, wykonane w XVII wieku przez gdańskiego srebrnika Piotra van der Rennena. Jednocześnie w Gnieźnie odprawiano nabożeństwa ekspiacyjne w celu zadośćuczynienia za popełniony ludzką ręką grzech.
Zatrzymanie
Pierwszy aresztowany został w swoim gdańskim mieszkaniu Waldemar B. Było to 26 marca tego samego roku, zaledwie kilka dni po kradzieży. Wkrótce wpadli też bracia M., a niedługo potem wsypali oni także Piotra N. Wszyscy trafili do aresztu, gdzie rozpoczęły się przesłuchiwania. Do swojego czynu przyznali się od razu, a jedynie Piotr N. zarzekał się iż nie brał udziału w kradzieży. Kilka dni przed zdarzeniem, tak jak wspomniano, miał się pokłócić. Chodziło o pieniądze, które jeden ze wspólników dał mu na kaucję i wcześniejsze opuszczenie więzienia. Nie chciał oddać, dlatego go odsunęli od akcji. Wciąż jednak liczył na jakiś procent, więc pomagał, znajdując garaż gdzie przetopiono srebro.
W kilka dni po zatrzymaniu, wszyscy zostali przewiezieni do Gniezna gdzie na Wzgórzu Lecha odbyła się wizja lokalna z udziałem milicji. Sprawcy pokazywali, w jaki sposób działali, co kto wykonywał – jak łatwo weszli do świątyni, wyginając stare kraty i wyważając okno, jak pokonali kraty kaplicy Najświętszego Sakramentu i dostali się do nawy bocznej, skąd od razu poszli pod konfesję. Tam stały rusztowania, więc kradzież była jeszcze bardziej ułatwiona. Akcja zajęła im dwie godziny, a nawet w jej trakcie nie stracili zimnej krwi i nie naszły ich refleksje, że niszczą tym samym bezcenny zabytek wartości nie tyle materialnej, co historycznej.
W trakcie śledztwa opowiedzieli także o tym, jak młotkami spłaszczyli wszystkie srebrne elementy, a później przystąpili do topienia. Nie podejrzewali iż wsypał ich Piotr N., ale prędzej jego znajomy, który przypadkiem zauważył co jest robione w jego własnym garażu. Później jeden z braci żałował, że nie zaoferował mu pieniędzy za milczenie. Łącznie przetopili relikwiarz na trzy, spore bryły srebra, które następnie zakopali. Próbowali znaleźć kupców, ale nie zdążyli. Swój łup wycenili na ponad 1 milion 300 tysięcy złotych.
Niezmazana wina
Proces ruszył 12 czerwca 1986 roku w Sądzie Wojewódzkim w Poznaniu. Sprawie nadano medialny rozgłos, a całość na bieżąco relacjonowano. Przygotowano także kilka programów telewizyjnych i kronik filmowych, dotyczących gnieźnieńskiej katedry oraz samego sarkofagu. W trakcie procesu ujawniono, że w mieszkaniach lub ich pobliżu, należących do sprawców, znaleziono liczne narzędzia przestępstw, a także broń. Ślady oraz zeznania nie pozostawiły żadnych złudzeń – winni świętokradztwu byli wszyscy zatrzymani.
Bracia Krzysztof i Marek M. zostali skazani na 15 lat więzienia, Waldemar B. trafił za kraty na 12 lat. Inspirator, choć nie biorący udziału to jednak także ukrywający sprawców Piotr N., trafił do więzienia na 15 lat. Choć sprawa wydawała się tym samym zamknięta, sporej części opinii publicznej całe to wydarzenie pozostawiło nieodparte wrażenie, że jest to dość „śliski temat”. Młodzi ludzie, być może specjalnie podpuszczeni do zuchwałej kradzieży, niszczą jeden z bezcennych zabytków kultury, kierując się jedynie żądzą zysku, a do tego obok świątyni pozostawiają spory fragment srebra, nie próbując go lepiej ukryć. Do tego bardzo szybko zostają złapani i skazani, a przy tym nie wykazują żadnej refleksji w sprawie. Dla wielu obywateli, rozgłos jaki panował przy tym, wydał się podejrzany i nie brakowało sugestii iż władze „rozdmuchały” je, by pokazać się od lepszej strony.
Po zdjęciu pozostałej części relikwiarza, postanowiono całość odbudować na podstawie posiadanych zdjęć sarkofagu. Na konfesji postawiono tymczasową trumienkę obitą czerwonym płótnem, dając tym samym wyraz niezwykłej zbrodni, jakiej dokonano na bezcennym zabytku. Renowacji dzieła oraz jego odnowienia, poddało się kilku specjalistów, a całość prac zajęła w sumie ponad rok. Na pamiątkę tej zuchwałej kradzieży, na plecach postaci świętego, pozostawiono kilka blizn zadanych przez sprawców.